Śmiem twierdzić, że przedwczesna i okrutna choroba, która odebrała nam ks. Józefa, dla jego przeciwników, których przecież nie brakowało i to głównie w Kościele, była chwilą ulgi. Bo oto już nie będzie tego heretyka, który miesza prostym ludziom w głowach, tego mądrali, co to dyskutuje jak równy z równym z najwybitniejszymi filozofami - Paulem Ricoeurem czy Charlesem Taylorem - u papieża Wojtyły w Castel Gandolfo, tego ironisty, który swoich polemistów jednym żartem sprowadzał do parteru. Jaki był więc ten katolicyzm Tischnera, że nie przyjął się w Kościele nad Wisłą?
Po pierwsze, myślący. O tej niezwykłej wadze myślenia i filozofii dla naszego życia, która bodaj już jako jedyna potrafi wytrącić człowieka z intelektualnej drzemki, przypomniał mi ks. Józef Tischner w książce „Wędrówki w krainę filozofów” . Ten krakowski myśliciel i kapłan, przygotowując kiedyś dla polskiego radia cykl wykładów, zapuszczał się w krainy filozofów (Sokratesa, Platona czy Heideggera), by wspólnie z nimi szukać odpowiedzi na kluczowe pytanie: co to znaczy myśleć? Do książki dołączona jest także płyta z tymi mini-wykładami Tischnera. To rewelacyjny prezent szczególnie dla tych, którzy nigdy nie chodzili na jego wykłady, nigdy nie mieli okazji słuchać jego wystąpień czy odczytów. Nie mieli szczęścia bezpośrednio doświadczyć siły jego głosu, precyzji argumentów i prostoty wywodu.
A proszę wierzyć, że słuchanie Tischnera było na podobieństwo uczucia, jakie przeżywamy po pierwszym łyku zimnej wody po całym dniu marszu przez pustynie. Krakowski filozof był oratorem w każdym calu. Miał dar uwodzenia słuchaczy, którzy podążali za tokiem jego myślenia tak, jak człowiek podąża za kierunkiem wskazującym mu drogę przez kompas, gdy zgubi się w ciemnym lesie. Myli się jednak ten, kto sądzi, że Tischner był sofistą, czyli „handlarzem słów”, któremu edukacja filozoficzna, wrodzona błyskotliwość, połączona z poczuciem humoru, służyła jako narzędzie dyskredytowania intelektualnych przeciwników. Odwrotnie, krakowski kapłan był filozofem z krwi i kości. Nie boję się powiedzieć, że był mędrcem, któremu zawsze i wszędzie szło o jedno – o prawdę, o to, by dociec, jak jest w rzeczywistości.
Jakimże dramatem musiała być dla Tischnera chwila, kiedy lekarze stwierdzili u niego raka krtani. Filozof, którego opowieści i wykładów mogliśmy słuchać godzinami, tracił swój wielki dar, jakim w jego przypadku z pewnością była możność nauczanie filozofii, możność – bo przecież był i kapłanem – głoszenia kazań. Tracił dar mowy. To wtedy, już ze szpitalnego łóżka, kiedy choroba odbierała go nam nieodwracalnie, jako dziekan Wydziału Filozoficznego na Papieskiej Akademii Teologicznej, napisał do swoich studentów dwa listy. I postawił w nich, jak to w jego przypadku zawsze bywało, fundamentalne pytanie: co to znaczy studiować filozofię? Pisał: „Studiować filozofię to szczególne wyzwanie. Filozofię studiuje się inaczej niż każdy inny przedmiot. Studiując filozofię, człowiek zmienia swój sposób bycia na świecie, staje się kimś innym” .
Ale, w takim razie, na czym polega wyjątkowość studiowania filozofii? Tischner, niczym stary mędrzec, odpowiada; „to najpierw i przede wszystkim studiować cudze myślenie. Wasi koledzy na medycynie studiują anatomię, inni badają chemiczną budowę świata, jeszcze inni odkrywają prawa, rządzące materią. A Wy macie przed sobą myślenie. Jest to myślenie w najwyższym swym wykwicie – to są i będą szczyty europejskiego myślenia i podstawowym Waszym zadaniem jest oddać sprawiedliwość temu myśleniu” .
Co znaczy, że mamy oddać sprawiedliwość filozofowi, oddać sprawiedliwość jego myśli? Masz przed sobą, radzi krakowski myśliciel, dzieła Platona. Trzeba uchwycić jego myśl. Żeby jednak to zadanie spełnić, należy się w działa Platona zanurzyć, dać się jego myśli pochłonąć, zapominając o świecie i sobie: „Twoje oczy mają stać się oczami Platona, podobnie uszy, inne zmysły, a przede wszystkim Twój rozum” . Ale Tischner też przestrzegał, że jeśli studiując filozofię nie rozmiłujemy się w zadaniu zrozumienia cudzej myśli, cała edukacja może zakończyć się porażką. I dodawał: nie ma innego sposobu stania się człowiekiem myślącym, jak poprzez rozmiłowanie się w cudzej myśli.
Powie ktoś, że to mało twórcze i oryginalne. Po co studiować cudze myśli, skoro sam mam tyle ciekawych rzeczy do powiedzenia innym i światu. To prawda; zmorą naszych czasów jest to, że podawane 24 godziny na dobę newsy zabiły już myślenie, a technika zastąpiła miłość mądrości. Bo przecież, na co wskazuje grecki źródłosłów, filozofia to „umiłowanie mądrości”. Tyle, że dziś trud zrozumienia świata jest wprost proporcjonalny do łatwości, z jaką go osądzamy. Nim cokolwiek zdążymy zrozumieć, już wydajemy o tym kategoryczne sądy. Czy może więc dziwić, że ks. Tischner swoją wędrówkę po krainie filozofów w przywołanej książce zaczyna od spotkania z niemieckim filozofem, Marcinem Heideggerem, który w drugiej połowie XX w. stwierdzi: „najbardziej do myślenia daje to, że jeszcze nie zaczęliśmy myśleć”.
Już słyszę ten chór oburzonych: jak to nie myślimy? A kto, jak nie człowiek, który nazwał siebie homo sapiens, stworzył naukę? A kto, jak nie człowiek, stworzył wielką technikę? A kto, jak nie człowiek, jest w stanie zbudować rakietę i zarazem tarcze antyrakietową? A kto, jak nie my, ludzie, w sposób racjonalny organizujemy nasze codzienne życie? Jak zatem można mówić, nie narażając się na śmieszność, że jeszcze nie zaczęliśmy myśleć?
Tyle że Heidegger, stary filozof ze Schwarzwaldu, nie dał zbić się z tropu. To jedno jego zdanie wciąż jest jak rękawica, którą rzucił całej zachodniej cywilizacji. Ba, niemiecki filozof, jak pokazuje Tischner, idzie dalej i powiada, że nauka, wbrew pozorom, wcale nie myśli. Ona tylko kombinuje i kalkuluje, ale to jeszcze nie myślenie. Pisze Tischner: „nauka chce panować nad przyrodą – ale, czy wie po co? Chce przedłużać człowiekowi życie – ale czy wie, jaki sens ma życie? Posyła ludzi na księżyc – ale czy umie powiedzieć, co dla człowieka jest rzetelną wartością? Mówimy, że jesteśmy intelektualistami, ale spory, jakie ze sobą prowadzimy, a zwłaszcza sposób ich prowadzenia, dość gruntownie temu przeczą. Na każdym kroku kuje w oczy bezmyślność świata” .
Czym zatem byłoby rzetelne myślenie? Jest to rodzaj duchowej siły, dzięki której człowiek uwalnia się od złudzeń: złudzenia pozornej wiedzy i fałszywej pewności. Myślenie jest więc ruchem, który zmierza do prawdy. Myślenie ciąży ku prawdzie tak, jak oczy ciążą ku barwom, a uszy ku dźwiękom. Tylko wtedy, gdy człowiek myśli, chce też wiedzieć, jak się rzeczy mają w rzeczywistości. Jednak nieszczęścia, jakie nas otaczają, i jakie sami wywołujemy, dowodzą, że prawda nie zawsze jest górą. Co jest przeciwieństwem prawdy? Oczywiście nieprawda. I człowiek w nią popada, gdy błądzi. Błądzić, znaczy zgubić drogę, orientację. Wiemy, że ten, kto – przykładowo – pobłądzi przez swą nieroztropność w górach, może także zgubić samego siebie. Stąd kluczowe pytanie: co decyduje o tym, że człowiek błądzi?
Ks. Józef Tischner wyróżnia dwa źródła nieprawdy: zmysły i rozum. Przez zmysły przenikają do nas złudzenia, przez rozum przesądy. Kiedy popadamy w złudzenia? Gdy, przykładowo, pod wieczór w płynącej po jeziorze kłodzie drewna widzimy topielca, albo idąc nocą przez las, każdy szmer zaczynamy odbierać jako wielki hałas. Złudzenia, w jakie popadamy, budzą lęk. Ten z kolei rodzi nowe złudzenia. Już widać zatem, jak trudno przedrzeć się do prawdy, gdy ulegamy złudzeniom. A kiedy popadamy w przesądy? Za nie odpowiedzialny jest rozum, który wydaje sądy i odnosi się do sądów, którzy inni wydali. Tyle, że nie jesteśmy w stanie sprawdzić wszystkich sądów. Nie możemy ich zweryfikować. Niektóre więc przyjmujemy „na wiarę”. Popadamy zatem w przesądy, a nawet, jak twierdzą niektórzy, cały człowiek jest przesądem.
Jeszcze innym rodzajem odchodzenia od prawdy jest kłamstwo. Błądzimy w świecie, co doskonale pokazał Kartezjusz, w którym panuje zakłamanie. Jakby jakiś zły demon nami zawładnął i nas zwodził. Czym się różni iluzja od kłamstwa? Iluzja rodzi się w samotności, a kłamstwo w tłumie, we wspólnocie. Dlatego jest tak niebezpieczne, szczególnie w dobie, kiedy historia Europy, nowożytna historia, stała się historią słowa.
A słowa, jak przekonywał żydowski rabin polskiego pochodzenia Abraham Joshua Heschel, mają moc „stwarzania świata” . Za ich pomocą można czynić dobro lub zło. Człowiek musi więc uważać, co mówi. Heschel powtarzał, że Holocaust nie zaczął się wraz z budową pieców krematoryjnych, a Hitler nie doszedł do władzy za pomocą czołgów czy broni palnej; koszmar Zagłady zaczął się od słów pełnych zła, nienawiści i pogardy. I przywoływał mądrość Księgi Przysłów, że śmierć i życie znajdują się we władaniu języka. A zatem: kto ma władzę nad słowami, ten ma władzę nad duszami. Krematoria mogły pracować pełną parą, gdyż jak zaraza rozpowszechniało się kłamstwo, że Żydzi to tylko podludzie. Można więc ich było bezkarnie zabijać.
Jak zatem my, ludzie, homo sapiens, możemy zaprzestać pomnażać nieszczęścia świata? Odpowiedź ks. Józefa Tischner, który idzie tu tropem Heideggera, który okazuje się dobrym drogowskazem do miasta, choć sam tam nigdy nie zawitał, jest jedna: zacząć myśleć. Cóż to jednak dokładnie znaczy? Tischner nie daje prostej, pozytywnej odpowiedzi. Nie mówi, że trzeba zrobić to, lub tamto: jeść dużo pestek dyni, bo dobrze wypływają na koncentracje, albo udać się na trzy dni do pustelni, by się wyciszyć i przeżyć iluminację. Podsuwa nam jednak cztery tezy, które nie tyle mówią, czym jest myślenie, ale raczej, czym ono z pewnością nie jest. To swoista filozofia negatywny. Jeżeli będziemy wiedzieć, czym autentyczne myślenie nie jest, to może szybciej dostrzeżemy, czym być powinno. Czym jest!
A więc rzetelne myślenie nie prowadzi do żadnej wiedzy, nie daje żadnej przydatnej do życia mądrości (mądremu wcale nie jest lżej, wręcz przeciwnie!), nie rozwiązuje żadnej zagadki świata, i - co kluczowe - nie daje żadnej siły do działania, raczej powstrzymuje przed działaniem. Myślenie woli niemoc, niż przemoc. Jasne, że o każdej z tych tez można by napisać filozoficzny traktat. Ale Tischner podkreśla jedną kluczową rzecz: myśleniu nie zależy na jego owocach.
Ja bym dodał: myślenie jest bezinteresowne. Kiedy rzeczywiście myślisz, to chcesz tylko dociec, jak jest naprawdę, a nie, czy odniesiesz sukces lub zarobisz kasę. Dążąc do prawdy, sięgamy po rozmaite środki: doświadczenie, eksperyment, świadectwa innych. Ale wiedzieć, jak jest naprawdę, powiada ostatecznie krakowski filozof, „znaczy pozwolić być temu, co jest. Myślenie pozwala być i dlatego tak ściśle związane jest z miłością” .
Czy jednak to, co napisałem, nie jest koronnym świadectwem na to, że filozofia to rodzaj szlachetnego, ale bezużytecznego pięknoduchostwa? I że rację mają ci „naukowcy”, którzy pogardzają filozofami, jak i ci rodzimi urzędnicy, którzy nie chcą uczynić jej przedmiotem szkolnej edukacji?
Sięgam więc raz jeszcze, tym razem do drugiego listu Tischnera do studentów. Czytam: „człowiek myślący myśli nie tylko dla siebie, ale w jakieś mierze, a może przede wszystkim dla innych”. Edmund Husserl, wybitny niemiecki myśliciel mówił, że filozofowie są 'funkcjonariuszami całej ludzkości'” . Co to znaczy? Ano to, że to filozofowie ustalają wzorzec myślenia właściwy danej epoce. To w tej posłudze myślenia wyraża się poczucie odpowiedzialności za los człowieka jako homo sapiens.
I na koniec, powiedzmy to raz jeszcze, mocno: wszędzie, gdzie pomnaża się nieszczęście tego świata, swój udział w nim ma bezmyślność.
Po drugie, Tischner na serio chciał, by katolicyzm mierzył się z problem zła. Problemem, który skrupulatnie omijała rodzima teologia, gdyż jej symbolem jest Zagłada. Ta kwestia wciąż nie doczekała się pogłębionych studiów teologicznych wyrosłych z polskiego kontekstu. Tym bardziej warto prześledzić, jak Tischner w bodaj jednym tekście zamieszczonym w „Idąc przez puste Błonia” mocował się z krzykiem ofiar i milczeniem Boga, jaki przecież wciąż unosi się nad Auschwitz?
Brytyjski Rabin, Jonathan Sacks opisuje historie innego rabina, który przeszedł przez obozy zagłady i wydawał się cudownie nieokaleczony, ani nie porażony tym, czego tam doświadczył, i co w obozach tych widział. Nadal mógł się śmiać. Ktoś więc zadał mu pytanie, w jaki sposób, po tym co przeżył, zachowuje swoją wiarę? Rabin odrzekł: „Oczywiście mam pytania. Ale powiedziałem sobie – jeżeli kiedykolwiek zadasz te pytania, a mają one tak wielką moc, wtedy Bóg przyśle ci osobiste zaproszenie do Niego i udzieli odpowiedzi. A ja wolę być tu na ziemi z moimi pytaniami niż tam w Niebie z odpowiedziami”.
To jest niewątpliwie teologia, która ma głębokie korzenie biblijne. Jednak, jak wiemy, istnieją pytania, które nigdy nie doczekają się odpowiedzi tak, by pytanie i odpowiedź schodziły się w krąg wiedzy, gdy pytamy ile jest dwa plus dwa. To jednak nie powód, by nie stawiać tych nierozstrzygalnych pytań. Tym bardziej, kiedy człowiek religijny staje wobec stwierdzeń, jak choćby to ukute przez Primo Leviego, włoskiego pisarza ocalałego z Zagłady, który mówi: „Skoro jest Oświęcim, to nie może być Boga” . Ale i Tischner analogicznie, choć innymi słowy, pytał: czy Oświęcim można zignorować? Czy na drodze do Boga można dziś pominąć przeszkodę w postaci zła, którego wcieleniem był Auschwitz?
Krótka odpowiedź brzmi: nie, nie można. Pytanie tylko, jak mówić o Auschwitz nie ocierając się o banalność? Jak kreślić teologię, która nie byłaby naiwną teodyceą? Nim Tischner pokusi się o odpowiedź, przywdziewa szaty historyka idei. Powiada, że myślenie religijne, wyrażające się w filozofii i teologii chrześcijańskiej, sprowadzić można do dwóch postaw. Pierwsza ma głęboką świadomość relacji, jaka zachodzi między sprawą wiary a sprawą zła naszej epoki. Nie można zamykać oczu i odwracać głowy od zła, gdyż jest ono największym skandalem i przeszkodą na drodze człowieka do pojednania z Bogiem. Druga postawa jest całkowicie wolna od świadomości związku między konkretną religią a złem epoki. Żyje sobie na trzecim stopniu abstrakcji, gdzie nikt nikogo nie pali. Zło nie sprawia, że religia traci dobre samopoczucie. Tu niebo nigdy nie staje w płomieniach.
Intrygujący jest wniosek, jaki Tischner wyciąga z tych dwóch typów myślenia religijnego wobec zła: „tu, i tam jest wiara, tu i tam jest chrześcijaństwo i katolicyzm, tu i tam są te same teksty biblijne, zasadniczo takie same dogmaty i przykazania, a duch religii zupełnie inny. Z jednej strony wiara jako prawdziwy pokarm dla duszy, z drugiej - wiara jako sposób na 'demonstrowanie przekonań' lub 'łowienie religijnych przeżyć'. Z jednej – trudne zdobywanie nadziei, z drugiej – bezbolesna duchowa estetyka. Duch religii to coś nieuchwytnego, a przecież istotnego. Decyduje o nim świadomość zła, z którym trzeba człowiekowi toczyć codzienny bój” .
Co decyduje o jakości religii, a dokładnie – o jej duchu? Stosunek do zła. Jeśli religia, albo, dokładniej, teologia danej religii „radzi” sobie ze złem w ten oto sposób, że na przykład stwierdza, iż zło to brak dobra, staje się nieczuła. Jeśli zaś, co gorsza, dowodzi, że zło to kara boska za grzechy człowieka, a widzimy, że cierpi sprawiedliwy, przeradza się w okrucieństwo. Między innymi takie nieporadne próby tłumaczeni przez teologię chrześcijańską Auschwitz pomnażały szeregi ateistów. To pokazuje, że nie każda teologia prowadzi do Boga, że nie każde zdanie, mające charakter pobożnej gramatyki, otwiera bramy nieba.
Rodzaj ateizmu, jaki zrodził się po Auschwitz, Tischner nazywa „zrezygnowanym”. Sprowadza się on do przekonania, że Bóg naprawdę milczał. A skoro milczał, znaczy to, że był nieobecny. Doskonale tę absencję Boga opisał, znany ze swej błyskotliwości ujmowania problemu w „dwóch zdaniach” rumuński myśliciel, Emil Cioran, notując, że ani pioruny, ani przekleństwa nie ożywiają już firmamentów, a patrząc na Krzyż zaczynamy ziewać. „W jakim przytułku odpoczywa ten starzec” - pyta prowokacyjnie rumuński myśliciel. Bóg nawet jeśli jest, dobrze się ukrył.
Na placu boju ze złem człowiek pozostał sam. Ziemię spowija smutek. Człowiek nie jest już na obraz i podobieństwo Boga. Stał się zwierzęciem. Tyle, że zwierze zabija, kiedy jest głodne, lub przerażone. W Auschwitz człowiek zabijał, choć nie musiał. Zabijał, bo chciał zabijać. Czyż więc gdzieś na dnie duszy człowieka, każdego człowieka, nie drzemie natura oprawcy? Bóg, jak wyraził to średniowieczny filozof żydowski Majmonides, potrafi niekiedy zmienić bieg natury, ale nigdy natury człowieka...
Ale można też, zdaniem Tischnera, znaleźć radykalnie inną reakcję na Auschwitz. Nie ateizm, ale, naiwne pocieszenie. Ten sposób argumentacji do perfekcji opanowali głodni duszpasterskich sukcesów kaznodzieje. Brzmi on tak: „Oświęcim to nie my, to ludzie którzy odrzucili Boga; oto do czego dochodzi świat, gdy człowiek wyrzeknie się Boga”. Czyż analogicznie, choć w bardziej zniuansowanym stylu, nie przemawiał Benedykt XVI, kiedy jako niemiecki papież przyjechał do Auschwitz?
Papież przekonuje, że to władze III Rzeczy chciały wyniszczyć naród żydowski jako wybrany przez Boga, by w ten sposób zabić Boga, aby panować mógł człowiek: „skoro ten naród, przez sam fakt swojego istnienia stanowi świadectwo Boga, który przemówił do człowieka i wziął go pod swoją opiekę, to trzeba było, aby Bóg umarł, a cała władza spoczęła w rękach ludzi – w rękach tych, którzy uważali się za mocnych i chcieli zawładnąć światem. Wyniszczając Izrael, chcieli w rzeczywistości wyrwać korzenie wiary chrześcijańskiej i zastąpić ją przez siebie stworzoną wiarą w panowanie człowieka – człowieka mocnego” .
Cóż zatem musimy zrobić, by nie „powtórzył się Auschwitz”. Trzeba uwierzyć w Boga. „Bo jeśli Boga nie ma, to wszystko wolno” (Fiodor Dostojewski). Jeśli zaś Bóg jest, a człowiek przez wiarę potwierdza jego istnienie, to nie wszystko jest dozwolone. Nie wszystko wolno. A już na pewno nie można zabić bezkarnie.
Sęk w tym, że - jak notuje Tischner - nie jest to odpowiedź na pytanie, czy w Auschwitz Bóg milczał? W tej argumentacji dostrzec można wysiłek wyprowadzenia „Boga z potrzeby Boga”. Czy jednak, dopytuje krakowski myśliciel, Bóg ma być na miarę ludzkich potrzeb? Szczególnie tej potrzeby, jaką stwarza nasz lęk przed drugim człowiekiem?
Tyle Tischner historyk idei.
Powróćmy zatem, po oczyszczenia pola, do zasadniczego pytania: gdzie wtedy, gdy kominy krematoriów pracowały „pełną parą”, był Bóg? Odpowiedź, jaką formułuje Tischner, nie jest odpowiedzią ani spekulatywnego filozofa, ani nieczułego teologa. To raczej odpowiedź duszpasterza-myśliciela. Księdza, który widząc człowieka cierpiącego, człowieka, na którego ciele, ale przede wszystkim na duszy wciąż widać nie zagojone blizny „po Auschwitz”, chce uchronić go przed rozpaczą. Dlatego każdy typ myślenia, jeśli chce być wiarygodny, musi zostać poddany pod „osąd człowieka cierpiącego”.
Jaką zatem udzielić odpowiedź, nie ocierając się o bezduszność czy naiwność, na pytanie: czy Bóg w Auschwitz milczał? Czy Tischner da radę udzielić „sensownej” odpowiedzi na to „groźne” pytanie, które sam postawił? „Bóg nie milczał – pisze Tischner. - Przemówił głosem umęczonych i zabijanych. Zachodzi głębokie pokrewieństwo między twarzami ofiar naszych czasów a twarzą Ukrzyżowanego” . I dalej przywołuje słowa, doskonale przecież znającego obozy zagłady, Jana Pawła II, który podczas spotkania z chorymi w Gdańsku przekonywał, że „Kościół, który wyrasta z tajemnicy Odkupienia w Krzyżu Chrystusa, winien w szczególny sposób szukać spotkania z człowiekiem na drodze jego cierpienia” .
I dla Jana Pawła II, i dla Tischner na plan pierwszy wysuwa się człowiek cierpiący. Bo cierpienie boli. Woła o pomstę do nieba. Człowiek cierpiący to przecież ten, kto bezradnie rozkłada ręce zdradzając tym samym, że prosi o pomoc. Nie dziwi więc, iż myślenie w tej perspektywie wycofuje się, niejako robi krok do tyłu, by zrobić miejsce działaniu. Kto ma działać? Kościół. A więc: Ty i ja. Pisze Tischner: „Etosem Kościoła jest: działać poprzez boleść. Być wrażliwym na boleść i postępować wedle jej imperatywu” . Czy jeśli ktoś prosi cię o chleb, podasz mu kamień?
Wiem, wiem... Odpowiedź Tischnera na to „bluźniercze” pytanie nie jest zadowalająca. Powie ktoś: wierzący filozof, ksiądz katolicki, musiał ostatecznie napisać, że Bóg nie milczał, że był w tym jądrze ciemności z tymi, którzy tam cierpieli. Ale czy stwierdzenie, że Bóg w Auschwitz umarł wraz z milionami niewinnych ofiar cokolwiek rozwiązuje? Dla niektórych może i tak. Jednak nie dla Jana Pawła II. I nie dla Tischnera. Tym bardziej, że w zakreślonej przez nich perspektywie ważniejsze jest zadanie, polegające na tym, jak cierpienie, które drążyło ludzkie ciała i dusze wstrząsem Auschwitz, przekroczyć. Jak je pokonać.
W tym miejscu zarówno papież, jak i krakowski ksiądz zgodziliby się zapewne ze współczesną psychoanalityczką, Julią Kristevą, która w książce „Ta niewiarygodna potrzeba wiary” notuje: „Nie akceptuję cierpienia, próbuję go przekształcić” . Jest to również „zabieg” zgodny z radą chasydzkiego mędrca Menachema Mendela z Kocka, który nauczał, że istnieją trzy sposoby radzenia sobie ze smutkiem. Można płakać, można milczeć, można też przemienić swój smutek w pieśń.
Co zatem ma czynić cierpiący, by żyć dalej ze swoim cierpieniem? Jak smutek cierpienia można przemienić w pieść chwały? Budząc nadzieje, nie dając się rozpaczy. To zadanie, jakie stawiał przed sobą, jako filozofem i jako księdzem Tischner. Nie jest to naiwny optymizm. Między naiwnością pięknoducha a rozpaczą jest przecież, powiada, słynne zdanie Jana Pawła II z „Redemptor hominis”, które pokazuje źródła wielkości człowieka: „Jakąż wartość musi mieć w oczach Stwórcy człowiek, skoro zasłużył na takiego Odkupiciela, skoro Bóg 'Syna swego Jednorodzonego dał', ażeby on, człowiek, 'nie zginął, ale miał życie wieczne'” (nr 10). Odsłania się tu bosko ludzka solidarność. Jej logikę chyba najlepiej oddał rabin Sacks pisząc, iż „w czasach zła Bóg lamentuje nad losem człowieka, a człowiek nad losem Boga” .
Poznanie człowieka, jak notował Pascal, rodzi rozpacz. Słowa Francuza nabrały aktualności „po Auschwitz”. Tymczasem apologia człowieka „mimo Auschwitz”, jaką znajduję w pismach Tischnera komentującego nauczanie Jana Pawła II, dyktowana jest „kryzysem nadziei”. Taką strategię da się obronić. A dokładniej, należałoby użyć czasu przeszłego: „dało się bronić”. Dziś nic nie usprawiedliwia milczenia teologii „wobec Auschwitz”. Przyszedł czas, by – kiedy nadzieja została ocalona - mieć dowagę spojrzenia na nasz rodzimy krajobraz, który utkany jest z krzyku i ból niewinnie zamordowanych. Bo ani dyplomacją, ani kuglarstwem, ani kabalistyką nie zagłuszymy głosów pomordowanych w Auschwitz. Nad umarłymi już nikt nie ma władzy.
I na koniec: jak zatem Tischner wierzył? Dziś za dogmat uchodzi twierdzenie, że religia – co w Polsce oznacza przede wszystkim katolicyzm – zniewala i pęta ludzi. Tymczasem krakowski kapłan mówi coś zupełnie przeciwnego: odkrycie wolności leży u źródeł chrześcijaństwa. Zaś źródłem wyzwolenia jest łaska, która ma moc wyzwalającą. A co, jeśli chrześcijaństwo wciąż wydaje się człowiekowi opresywne, jeśli – jak on sądzi – krępuje jego wolność? Jeżeli czujesz się w religii istotą zniewoloną, pisze Tischner, to rzuć tę religie, bo ona nie jest twoją religią prawdziwą, bo jest w gruncie rzeczy zabobonem, a nie religią. Religia, wiara, łaska niesie ze sobą doświadczenie wolności. Wolności służącej, wolności obowiązkowej, wolności związanej – niemniej jednak wolności.
Jeśli Tischner tak mocno opowiada się po stronie wolności, to dlatego, że wielkość Boga na tym polega, iż wobec Niego człowiek niczego nie musi, ale wszystko może. Bóg nie przychodzi do człowieka jako tyran, który zmusza go do tego lub owego. „Człowiek nie jest wolny wobec kromki chleba, kiedy jest głodny – powie krakowski ksiądz. - Kiedy mu się chce pić, nie jest wolny wobec szklanki wody. Kiedy mu się chce spać, traci wolność i zasypia. Musi spać, musi pić, musi jeść. Ale wobec Boga niczego nie musi” . Tylko wobec Boga wszystko mogę, choć niczego nie muszę.
O ile dziś za poszerzanie pola wolności gotowi jesteśmy wchodzić na barykady, o tyle zatraciliśmy zupełnie poczucie tego, czym jest autentyczna miłość. A przecież nie ma wolności bez miłości tak, jak nie ma miłości bez wolności. By ten problem rozwikłać Tischner, bez żadnej intelektualnej taryfy ulgowej dla swych słuchaczy proponuje następującą analizę. Porównajmy dwie postacie: Abrahama i Adama. Co robi Adam, kiedy Bóg wzywa go po imieniu? Ucieka, chowa się do kryjówki. Co robi Abraham w takiej samej sytuacji? Odpowiada: „Panie, oto jestem!”
Jak widać, mamy dwie postawy: jeden ucieka, chcąc znaleźć na tej ziemi miejsce, w którym mógłby się przed Bogiem skryć. Drugi wychodzi wyzwaniu na przeciw i odpowiada: „oto jestem”. Abraham na wybór odpowiada wyborem, odsłaniając istotę biblijnego obrazu miłości. Na czym polega jego specyfika?
Nie ma tu doświadczenia piękna, jak to jest np. w filozofii Platona. Abraham nie widzi Boga. Ale także i Bóg nie podziwia w Abrahamie urody. Mamy zupełnie inne doświadczenie – doświadczenie wybrania. Miłość jawi się tu jako wybranie. Kochać – znaczy wybrać. Mówi Tischner: „Bóg wybiera, człowiek odpowiada na wybór, wybierając Boga” . Jaka władza dokonuje wyboru? Mówimy: wola człowieka. Tak więc nowa wizja człowieka opiera się bardziej na woli niż na zmysłowym podziwie. Tak zawiązuje się więź, którą Tischner nazywa wiernością.
Co to znaczy: być wiernym? To znaczy nieść w sobie raz dokonane wybranie. Jak mówi poeta: „Uczyniwszy na wieki wybór, w każdej chwili wybierać muszę”. Miłość oznaczałaby zatem wierność. Czyż jednym z głównych dramatów naszych ponowoczesnych czasów nie jest to, że miłość i wierność traktuje się dziś jak ogień i wodę? I czy świat współczesny, powie krakowski ksiądz, nie choruje obecnie na brak miłości rozumianej jako wierność?
Wiara, o czym za św. Pawłem zapewnia ks. Józef Tischner, bierze się ze słuchania. Kogo mamy słuchać? Odpowiedź jest jasna: Boga. Ale jakiego Boga? Bóg Tischnera nie był Bogiem dalekim i niedosiężnym, nie był ani Bogiem rozum, ani Bogiem opasłych ksiąg teologów. To Bóg, który zawsze objawia się tam, gdzie dochodzi do spotkania dwojga ludzi.
To w spotkaniu z innym człowiekiem, w jego wołającej o pomoc twarzy, jest miejsce Boga – pisał inny wybitny filozof i zarazem przyjaciel Tischnera prof. Krzysztof Michalski. Chrystus Tischnera jest tym, kto poświęca życie dla innych ludzi, bez względu na to, kim są. Tym, kto objawia sens i pełnię człowieczeństwa. „Ofiara Chrystusa ma sens tylko wtedy - dodaje Michalski - gdy ci, dla których się poświęca, inni ludzie - są, jako ludzie, w potrzebie, w biedzie, gdy potrzebują tej ofiary, gdy są wygnańcami, wdowami, sierotami” . Ofiara Chrystusa pokazuje nam więc, kim jest człowiek i gdzie znajduje się określająca człowieczeństwo odpowiedzialność - w odpowiedzi na biedę innych, aż do zatracenia siebie.
Wierząc w takiego Boga nie jesteśmy ani pierwszymi, ani ostatnimi. W tej wierze jesteśmy z tymi, którzy byli przed nami, a którzy, jak choćby Hiob, uwierzyli nadziei wbrew nadziei. Pisze Tischner: „Wierzę, to znaczy, że moje 'oto jestem' jest z Abrahamem, jest w jakimś sensie z Lutrem, w jakimś sensie z Chrystusem, który mówi 'czemuś mnie opuścił', i także z matką Jezusa, która mimo wszystko po tych słowach nie odchodzi od krzyża (...) Kościół to ci, co wierzą, ci, którzy mówią: 'jestem'. Więc nie ma wiary samotnej. To wiara tworzy Kościół. I w wierze jest miejsce Kościoła” .
Sęk tylko w tym, by człowiekowi, jak poucza kaznodzieja Sarmatów, chciało się chcieć wierzyć.
---
Jarosław Makowski - filozof, teolog, publicysta, samorządowiec, miejski aktywista, szef Instytutu Obywatelskiego. Nakładem wydawnictwa Liberte! ukazała się jego nowa książka pt. „Kościół w czasach dobrej zmiany” (2021).