Jarosław Makowski: Potrzebujemy państwa sprawnego i skutecznego. W Inkubatorze Umowy Społecznej uważacie, że aby zbudować lepiej działające instytucje, potrzebujemy decentralizacji. Dlaczego ma ona być lekiem na nasze dzisiejsze bolączki: ochronę zdrowia, polaryzację polityczną, edukację?
Anna Wojciuk: Kluczowe dla naprawy Rzeczypospolitej jest przywrócenie demokratycznego ustroju, demokratycznych reguł gry w państwie. Bez tego nie możemy mówić o dalszych krokach, gdyż nasze państwo – nawet jeżeli opozycja odzyska władzę – będzie buksować w miejscu. PiS de facto zmienił ustrój Rzeczypospolitej Polskiej, nie zmieniając przy tym konstytucji. Potrzebny jest więc pomysł na nową umowę społeczną, nowe reguły gry na długi czas, uczciwe względem różnych aktorów naszej sceny, reprezentujących różne poglądy obywateli. Dlatego konieczna jest decentralizacja i zwiększenie kompetencji województw.
Co w praktyce znaczyłoby zwiększenie ich kompetencji?
AW: Zwiększenie kompetencji regulacyjnych i środków finansowych, jakie pozostają w dyspozycji województw. To oznacza stosowanie równolegle różnych rozwiązań w zakresie usług publicznych w tych dziedzinach, które nie są strategiczne dla państwa, a zarazem odciążenie centrum od wielu konfliktów możliwych do rozwiązania na poziomie regionalnym. To model silnej Polski strategicznie zdecentralizowanej.
Doprecyzujemy, jakie zadania zostałyby w gestii centrum, a jakie przeszłyby na poziom województwa?
AW: W Inkubatorze Umowy Społecznej nie proponujemy znaczących zmian w podziale zadań pomiędzy centrum a samorządem. Postulujemy natomiast, tak jak wspomniałam, by w tych obszarach, w których samorząd i tak wykonuje już zadania publiczne, na przykład w oświacie, miał większą możliwość decydowania aktami prawa miejscowego o sposobach realizacji swoich zadań, by mógł dostosowywać te sposoby i zadania do regionalnych potrzeb i pilotować zmiany na lepsze. Ponadto chcielibyśmy, by w większym stopniu finansował je z własnych dochodów.
Kiedyś Leszek Kołakowski szukał odpowiedzi na pytanie, jak być konserwatywno-liberalnym socjalistą. Czy dziś, przy tak mocnych polaryzacjach politycznych, da się zbudować państwo, w którym ludzie reprezentujący odmienne tradycje polityczne poczują się jak w domu?
Maciej Kisilowski: Zaproponowana przez nas diagnoza państwa wynika z połączenia mądrości polskich liberałów, polskiej lewicy i polskich konserwatystów. Od liberałów zapożyczyliśmy słuszną obserwację, że instytucje państwa nie działają sprawnie, jeśli są przeciążone i nastawione na ekspansję. Od lewicy nauczyliśmy się, że państwo jako całość nie może być minimalistyczne. Tak zwane rządzenie wielopoziomowe pozwala w naszej koncepcji pogodzić wodę z ogniem: każdy z poziomów jest, jak chcą liberałowie, skoncentrowany na swoich kluczowych priorytetach, a przez to elastyczny i gotowy na współdziałanie z partnerami społecznymi. Cały system składa się na państwo opiekuńcze wystarczająco sprawne i zasobne, by dostarczyć obywatelom szeroki wachlarz usług i dóbr publicznych. Do tego, last but not least, dodajemy mądrość konserwatystów: państwo to nie tylko zbiór technokratycznych instytucji, lecz wspólnota oparta na ważnych dla ludzi wartościach i wspólnej tożsamości. Zgodnie z zasadą subsydiarności, leżącą u podstaw Katolickiej Nauki Społecznej, można ją nazwać wspólnotą wspólnot.
Problem w tym, że chcąc zadowolić wszystkich, nie zadowalacie nikogo.
MK: To nie jest wybór zero-jedynkowy. Wiele produktów nie w pełni zadowala odbiorców. Czy lubisz składać meble z Ikei? Nie, a mimo to chodzisz do niej na zakupy. Czy lubisz niewygodne miejsca w Ryanairze? Nie, a mimo to wybierasz tę linię lotniczą. W życiu wybieramy, patrząc na cały zestaw plusów i minusów. Oczywiście dopóki politycy trzech głównych nurtów będą przekonani, że wcześniej czy później zagarną całość Polski i zmuszą współobywateli do przyjęcia ich pomysłu na państwo, dopóty nasza propozycja nie wygra. Naszym zdaniem jednak marzenia o podboju w coraz bardziej oczywisty sposób karmią się złudą, stają się wręcz groteskowe. W naszym pomyśle znajduje odzwierciedlenie duża część przekonań liberalnych, lewicowych i konserwatywnych. Nikt nie dostaje wszystkiego, ale też nikt nie ma narzędzi, by przemocą wprowadzać swój jedynie słuszny model.
Nowa reguła zdecentralizowanej Polski polegałaby więc na tym, że zwycięzca nie bierze wszystkiego?
MK: Tak. W ramach tego systemu da się pokazać, że nie tylko my mamy rację. Również przedstawiciele innych głównych nurtów politycznych i społecznych też mogą mieć wiele racji oraz dobrych pomysłów.
Teoretycznie brzmi to dobrze, lecz jakie mamy konkretne przesłanki, by dać wiarę, że ten teoretyczny projekt będzie działał w praktyce?
AW: My, Polacy, jesteśmy mocno spolaryzowani. Dziś spieramy się nawet o politykę zagraniczną. Ale pewne rzeczy nas łączą i one mają znaczenie strategiczne. Chcemy czuć się bezpiecznie. Chcemy żyć w stabilnym otoczeniu międzynarodowym. Każdy to przyzna. Łączą nas historia, tradycja. Niestety, radykalna polaryzacja osłabia nasze państwo. Z jednej strony ludzie tego nie chcą. Ponosimy koszt obecnej wojny. Z drugiej, zaangażowani w nią, po trosze godzimy się, że jej ofiarą padają różne ważne rzeczy. Gdybyśmy się zastanowili, czy to jest nasz pierwszy wybór, okazałoby się, że nie, i to jest bardzo ważne. Wiele spraw jest dla nas ważnych na co dzień. Jak mawia nasza koleżanka, prof. Sylwia Sysko-Romańczuk, są to „codzienne sprawy życia”. Składają się na nie na przykład usługi publiczne, ważny element państwotwórczy i gwarantujący spójność społeczną. Usługi publiczne odgrywają istotną rolę w wyrównywaniu nierówności, znacznie skuteczniejszą niż potencjalne transfery gotówkowe. Nie ma jednego optymalnego sposobu zorganizowania polityk publicznych w ochronie zdrowia czy edukacji. Istnieją różne modele. Są związane z wartościami. Obecny system działa na zasadzie podboju jednej części Polaków przez drugą oraz narzucania całościowych i ideologicznych rozwiązań w „codziennych sprawach życia”, na przykład w zakresie szkolnictwa. Mamy do czynienia z permanentnym eksperymentem na ogromnej grupie obywateli, tym groźniejszym, że chodzi o dzieci. Najpierw sześciolatki idą do szkoły, potem nie idą do szkoły; są gimnazja, nie ma gimnazjów. Czy to jest sensowny i trwały model polityki? Czy poznamy efekt tych zmian, ich wpływ na wyrównywanie szans edukacyjnych, na kluczowe kompetencje uczniów? Zazwyczaj nie. Te mocno zideologizowane, niestabilne wybory też generują ogromne koszty dla państwa – nie tylko finansowe, także na poziomie ludzkim. Można sobie wyobrazić edukację zdecentralizowaną. Mniejsze społeczności, na przykład na szczeblu wojewódzkim, łatwiej dogadują się co do zakresu usług publicznych. Wtedy możemy testować różne rozwiązania i przekonywać siebie wzajemnie, bo polityka się nie kończy, tyle że jest uprawiana na innym poziomie. Prowadzimy rozmowę, zastanawiając się, jakie rozwiązania są lepsze, a jakie gorsze. Kłócimy się o to, które rozwiązania naprawdę działają, a które nie. Krótko mówiąc, proponujemy polepszenie jakości usług publicznych poprzez stworzenie pluralistycznego pola testowego dla różnych rozwiązań. Te dobre i sprawdzone metody samorządy realizują już dziś, a przy tym uczą się od siebie nawzajem. Nikt ich do tego nie zmusza, same sięgają po dobre praktyki. Wykorzystując ten działający już mechanizm na większą skalę, możemy w Polsce zbudować lepsze usługi publiczne i nie prowadzić wojny o wszystko.
Model „kopiowania” dobrych praktyk jest już obecny w samorządach. Z drugiej strony czy różnorodność regionalna może doprowadzić do tego, że jedno miasto przyjmie kartę równościową, a drugie ustanowi strefę wolną od LGBT?
AW: Po pierwsze, my nie proponujemy decentralizacji praw człowieka, gdyż one są niedyskutowalne. Polskę również obowiązuje Europejska Konwencja Praw Człowieka. Prawa człowieka muszą być wspólne dla całego państwa. Zauważmy, że uchwały samorządów o strefach wolnych od LGBT były uchylane przez sądy administracyjne, więc wydaje się, że kolejne samorządy zaniechały podejmowania podobnych uchwał. Z naszych doświadczeń, rozmów z samorządowcami – było ich bardzo dużo – wynika, że to centrum przynosi polaryzację ideologiczną do polityki lokalnej. Samorządowcy często reprezentują ugrupowania, które na poziomie warszawskim ostro rywalizują, pozostają w konflikcie. Mimo to na swoim terenie potrafią współpracować, ponieważ obywatele będą rozliczali włodarzy z tego, co naprawdę zostało zrealizowane, a nie z szumnych deklaracji. „Na dole” polityka zmierza w kierunku pragmatyzmu. W regionach bardziej konserwatywnych samorządowcy ze strony liberalnej mają profil mocno chadecki, natomiast w Polsce zachodniej często samorządowcy związani z Prawem i Sprawiedliwością bywają bardziej liberalni. Dlatego łatwiej jest się dogadać lokalnie niż wtedy, gdy wojna toczy się o wszystko, w dodatku w Warszawie. W Polsce usamorządowionej nagrody zbiorą nie politycy, którzy najbardziej podgrzeją atmosferę, ale ci, którzy wypracują rozwiązania konkretnych problemów. Pytanie, czy ludzie lokalnie naprawdę chcą stref wolnych od LGBT. Może to jest przejaw właśnie centralnie prowadzonej wojny kulturowej. Moim zdaniem ten mechanizm służy centrum i stamtąd promieniuje na samorząd.
Na jakich zasadach i regułach miałaby się więc opierać relacja między centrum a regionami? Dzisiaj centrum de facto chce odebrać regionom władzę poprzez sprytny manewr: „wyznaczamy zadania, zabieramy pieniądze”. Prof. Paweł Kubicki z Uniwersytetu Jagiellońskiego uważa, że za chwilę PiS, który trzyma centrum w garści, będzie mógł powtórzyć hasło „Polska w ruinie”, tylko z lekką korektą: „samorząd w ruinie”.
MK: Proponujemy zdecydowany zwrot w stronę zdecentralizowanego państwa unitarnego. W systemie zbudowanym reformami z 1990 i 1998 roku władza samorządowa jest wyraźnie przeciwstawiona władzy państwowej (centralnej). Tymczasem samorząd powinien wchodzić w skład bardziej zintegrowanego systemu równoważenia władz. Do roku 2015 mieliśmy podział na władzę ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą. Każda jest władzą polską, czerpie z tej samej suwerenności. Sądy wydają wyroki w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej, parlament uchwala ustawy publikowane w Dzienniku Ustaw Rzeczypospolitej Polskiej. Oprócz wspomnianej wcześniej większej samodzielności regulowania i finansowania wykonywanych przez siebie zadań samorząd powinien zostać włączony w proces decydowania o sprawach ogólnokrajowych.
Jak to zrobić?
MK: Zmodyfikować konstytucję tak, by Senat stał się izbą samorządową, złożoną z marszałków województw, obdarzonych głosem ważonym populacją. Podobnie jest w Radzie Unii Europejskiej. I wzmocnić jego rolę: na wszystkie ustawy dotyczące samorządu byłaby wymagana zgoda Senatu Samorządowego. Chodzi o to, by nie dało się wrócić do polityki recentralizacji i okupacji drugiej strony.
Ale konstytucji nie da się dziś zmienić…
MK: Naszą generalną ideę pionowych bezpieczników demokracji można w wielu aspektach wcielić w życie bez zmiany konstytucji. Weźmy na przykład kwestię sędziów. Nawet baza PiS nie kupuje zapewnień, że wprowadzone reformy usprawniły sądownictwo, ale pomysł, by aspekt technokratyczny jakoś zrównoważyć z – powiedzmy – aspektem społecznym, cieszy się dużym poparciem. Wyobraźmy sobie zatem, że z połączenia dzisiejszych sądów apelacyjnych i wojewódzkich sądów administracyjnych powstają silne i prestiżowe naczelne sądy wojewódzkie. Sędzia-kandydat do tych sądów musiałby uzyskać zarówno nominację profesjonalną ze strony niezależnego, konstytucyjnego KRS-u, jak i pozytywną opinię samorządu wojewódzkiego. Jeżeli zechciałbyś być sędzią Naczelnego Sądu Wojewódzkiego w Poznaniu, to oprócz otrzymania profesjonalnej nominacji niezależnego KRS-u musiałbyś też być szanowanym w Wielkopolsce prawnikiem, który uzyska poparcie reprezentacji samorządu w uczciwej, transparentnej procedurze. Zgodnie z tą logiką można budować dalej. Konstytucja mówi, że Krajowa Rada Sądownictwa składa się z piętnastu sędziów. To może ośmiu z nich niech wybierają właśnie sędziowie naszych naczelnych sądów wojewódzkich, dysponujący nie tylko profesjonalnym, ale i społecznym/regionalnym mandatem. Co roku w wyborze uczestniczyłyby dwa kolejne województwa, zapewniając ciągłość instytucjonalną, ale i różnorodność perspektyw. Uzyskalibyśmy rzeczywiste połączenie kompetencji zawodowych z mandatem społecznym. I to autentycznie społecznym, a nie „nowogrodzkim”! Podałem dwa przykłady, jak możemy zmienić myślenie o samorządzie. Samorząd nie zajmuje się wyłącznie dziurą w drodze, lecz współdźwiga odpowiedzialność za państwo, całe państwo. Oczywiście jednocześnie realizuje swoje kompetencje regionalne czy lokalne. Na tym właśnie polega zarządzanie wielopoziomowe, czyli system, w którym tworzymy nowe możliwości rozwiązywania naszych problemów ustrojowych i społecznych poprzez innowacyjne, zmyślne połączenia między różnymi poziomami. Tego nie było w reformach świętej pamięci profesorów Regulskiego i Kuleszy, tam były chińskie mury między poziomami. My uważamy, że zmieniła się sytuacja, zmieniła się rzeczywistość, nastał moment, aby identyfikować dające nowe możliwości połączenia pionowe.
Oprócz nowego podziału władzy i kompetencji jest oczywiście jeszcze kluczowy problem: pieniądze. Samorządy twierdzą, że centrum zabiera im pieniądze, a potem – na zasadzie uznaniowości – dzieli fundusze. Więcej dostają ci, którzy współpracują z centrum. Jaki macie pomysł na sprawiedliwy podział tortu w postaci budżetu państwa, a zarazem zerwanie z klientelizmem?
AW: Pieniądze powinny być wydawane tam, gdzie żyją obywatele, którzy płacą je państwu. Dlatego podatki PIT i CIT powinny zostawać w regionach. Więcej pieniędzy może być wydawanych bliżej obywateli. Zarazem ograniczylibyśmy mechanizm przekazywania z kieszeni do kieszeni tych samych pieniędzy i tym samym uniknęlibyśmy pułapek klientelizmu. Ponadto największe zróżnicowanie zamożności obywateli występuje w granicach regionu, a nie między regionami. Zostawiając pieniądze w regionach, można skutecznie dokonywać, również poprzez system usług publicznych, redystrybucji w ramach województw, a dzięki temu zapewnić spójność społeczną. Przy okazji zyskalibyśmy większą kontrolę nad tym, w jaki sposób politycy wydają pieniądze swoich wyborców.
Jaką mamy gwarancję, że pieniądze pozostawione w regionie rzeczywiście podniosą jakość usług: szkoły, transportu, ochrony zdrowia?
MK: Uchowaj nas, Boże, od państwa dającego gwarancję, że nasza polityka będzie zawsze realizowana! Bo jeśli ty będziesz miał taką gwarancję, to ktoś inny też będzie chciał mieć gwarancję dla jego polityki! I co, jeśli to on wygra, a nie ty? Do końca życia byłbyś uwięziony w państwie, z którym się nie utożsamiasz. Proponujemy uczciwy proces, który nie uprzywilejowuje żadnej ze stron, strukturalnie nie powoduje, że państwo jest skazane na liberalizm, lewicowość czy konserwatyzm. W ramach nowej umowy społecznej każda z tych stron miałaby możliwość promowania swoich wartości, swoich ulubionych polityk publicznych. Podam przykład takiego mechanizmu. Mamy pomysł, żeby oprócz sejmiku wojewódzkiego wszystkie uchwały wojewódzkie musiał akceptować senat wojewódzki. To nie byłby jakiś nowy, kosztowny twór, ale po prostu elektroniczne zgromadzenie wszystkich wójtów, burmistrzów i prezydentów miast z danego województwa. Każdy wójt/burmistrz/prezydent – senator wojewódzki – miałby głos ważony wielkością reprezentowanej populacji. Jak by to działało? W każdym województwie mamy duże miasto, ale w żadnym regionie w mieście tym nie mieszka większość społeczności. Jeżeli zatem chodzi o usługi publiczne czy inwestycje, mniejsze gminy będą mogły w sprawach dla siebie naprawdę priorytetowych dogadać się i przegłosować głównego prezydenta miasta, nawet jeśli zechciałby on grać egoistycznie. Notabene nie znam prezydentów, którzy myślą wyłącznie o rogatkach własnego miasta. W układzie z sejmikiem wybieranym wspólnie przez całe województwo i senatem złożonym z wójtów, burmistrzów, prezydentów miast zarówno opcja bardziej konserwatywno-lewicowa, reprezentowana przez mniejsze gminy, jak i bardziej liberalna, reprezentowana przez stolicę województwa, wybrzmiałyby w debacie publicznej.
Instytucją ustanawiającą wspólne standardy między samorządami na być Kolegium Województw. Co to za instytucja?
AW: Miałaby się składać z przedstawicieli dzisiaj zwanych członkami zarządu województw, którzy byliby odpowiedzialni za konkretne zdecentralizowane polityki publiczne. Ustalaliby wspólne standardy, ponieważ w ramach różnych rozwiązań, jakie można wprowadzić w politykach publicznych, istnieją takie, co do których na pewno się zgadzamy. Przykładowo: w edukacji toczą się ideologiczne spory o dobór lektur, ale co do znaczenia większości tak zwanych kluczowych kompetencji zgodzą się zarówno konserwatyści, jak i liberałowie czy lewicowcy. Chodzi na przykład o umiejętność pisania i czytania ze zrozumieniem, kompetencje matematyczne, w obszarze nauk przyrodniczych, kompetencje cyfrowe, znajomość języka obcego, ale też umiejętność pracy w grupie. Właśnie w ramach Kolegium Województw można by stworzyć wspólne „benchmarki”, oceniać, jak działają polityki publiczne, i przez to wywierać presję na ich poprawę w tych regionach, które słabiej sobie radzą. Tak zwane peer pressure zadziała na ambicje samorządowców – nie będą chcieli, aby ich województwa odstawały na niekorzyść od innych. Wielopoziomowe zarządzanie wciąż się koryguje, a jego ważnym elementem są wbudowane mechanizmy wzajemnego uczenia się. Druga ważna instytucja to Ogólnopolski Ranking Usług Publicznych. Obywatele za pomocą nowoczesnych narzędzi cyfrowych, dostępnych w aplikacji w telefonie, mogliby oceniać usługi publiczne oferowane przez swoje samorządy tak, jak dzisiaj oceniamy hotele, restauracje itd. To się sprawdza, pozwala wyeliminować i zidentyfikować słabe ogniwa. Proponujemy, żeby ORUP był prowadzony przez Kolegium Województw – chodzi o to, żeby żaden region nie mógł na niego wpływać. Kluczowym aktorem wpływającym na system usług jest obywatel. Regiony, które podejmą złe decyzje, znajdą się po presją opinii własnych obywateli.
Łatwiej też naprawiać złe decyzje, jeżeli zapadają w regionie, a nie w całym państwie. Ale PiS już straszy, że wzmocnienie regionów doprowadzi do rozbioru Polski.
MK: Do rozbioru Polski prowadzą przede wszystkim obecne nienawiść, upokarzanie przeciwnika. Z jednej strony zdrajcy, z drugiej faszyści. W przeszłości wojna polsko-polska skończyła się nawet upadkiem Rzeczypospolitej. Z separatyzmami mają problem zarówno kraje scentralizowane, chociażby Turcja z Kurdystanem, jak i federacyjne, na przykład Hiszpania. Pewne rozwiązania są systemowo niebezpieczne. Szczególnie złym rozwiązaniem jest promowana przez Ruch Autonomii Śląska tak zwana decentralizacja asymetryczna, czyli koncepcja autonomii. W tym modelu jeden region albo ich określona liczba może sobie wynegocjować specjalne prawa. Na to Polacy nigdy nie powinni się zgodzić. Przykłady Katalonii czy Szkocji pokazują, że jeśli raz ugniesz się przed egoistycznymi żądaniami jednego regionu, to separatyzmów nie zatrzymasz. Kraje stosujące decentralizację symetryczną – czyli taką, w której jedynym sposobem uzyskania przez region, gminę, powiat jakichkolwiek praw jest przyznanie tych praw wszystkim regionom, gminom, powiatom – są wyjątkowo stabilne. Czasami może nawet „zbyt stabilne”: Stany Zjednoczone nie zmieniły konstytucji od ponad dwustu lat. Decentralizacja symetryczna nie musi też oznaczać federalizmu. Szwecja to zdecentralizowane państwo unitarne. Mówimy zatem absolutne „nie” autonomii; decentralizacja asymetryczna tak się ma do decentralizacji jak krzesło elektryczne do krzesła. Natomiast bezdyskusyjnie opowiadamy się za państwem, w którym obywatele będą się czuli bardziej u siebie. A to gwarantuje decentralizacja symetryczna.
Stwierdziliśmy, że regiony konkurowałyby między sobą, a czasem inspirowałyby się poprzez dobre praktyki czy rozwiązania. A co z przekonaniami i wartościami? Czy ludzie mieszkający w regionie konserwatywnym, ale mający poglądy bardziej postępowe, nie będą podejmowali decyzji o przeprowadzce? Regiony spolaryzowałyby się jeszcze bardziej.
AW: Co do przeprowadzek, zabiegania przez władze regionów o nowych mieszkańców, to czemu nie? Już dzisiaj obywatele poszukują miejsc, gdzie są lepsze usługi publiczne, bo to one decydują o wyborze miejsca do życia. Co więcej, jeśli nie odpowiadają nam propozycje rządzących, dzisiaj jedyną opcją jest emigracja. To wielka strata dla naszego państwa, które przecież boryka się z ogromnymi wyzwaniami demograficznymi. To nierozsądne, że tak wiele obywatelek i obywateli, choćby osoby LGBT, można łatwo wykluczyć – językiem nienawiści, pogardą i upokorzeniem. W Polsce zdecentralizowanej, tak jak w wielu krajach Europy Zachodniej, pojawiłyby się na pewno wyraźnie progresywne regiony szczególnie przyjazne i atrakcyjne dla osób LGBT. Państwo by tych ludzi nie straciło. Dlatego pytam: lepiej stworzyć obywatelom możliwość realizacji swoich wartości, życia w zgodzie ze swoją tożsamością w ramach Rzeczypospolitej Polskiej, czy wypchnąć ich za granicę?
MK: Na tym polega kłopot naszej dyskusji publicznej: z jednej strony nie podoba nam się polaryzacja, ale z drugiej strony jedyną akceptowalną alternatywą dla polaryzacji jest jednakowość, i to oczywiście według naszej logiki. Jeśli nie chcemy polaryzacji, pozostaje nam – oprócz nawrócenia albo oświecenia drugiej strony – przejąć wszystko. Po wielu latach pracy, studiowania za granicą i zaangażowania w ten projekt, widzę tego trupa w szafie. Tak naprawdę wszyscy na polskiej scenie politycznej marzą, by przejąć wszystko, i liczą, że z polaryzacją wygrają raz na zawsze, ustawiając pod butem wszystkich myślących inaczej. To jest głębsze niż tylko polityka, to pragnienie takiego autentycznego…
Rządu dusz…
MK: Tak, rządu dusz. Decentralizacja raz na zawsze odsunęłaby od nas to zagrożenie.
---
Anna Wojciuk – współzałożycielka i prezeska Inkubatora Umowy Społecznej. Profesor Uniwersytetu Warszawskiego, zajmuje się naukowo problematyką siły państw na arenie międzynarodowej. Odbyła staże naukowe w wielu prestiżowych ośrodkach naukowych, między innymi Harvard Kennedy School of Government, Uniwersytecie Columbia, Uniwersytecie Cornella, Europejskim Instytucie Uniwersyteckim.
Maciej Kisilowski – współzałożyciel i wiceprezes Inkubatora Umowy Społecznej. Profesor prawa i strategii, dyrektor naukowy programu Executive MBA dla menedżerów najwyższego szczebla na Uniwersytecie Środkowoeuropejskim w Wiedniu. Doktor nauk prawnych i magister praw Uniwersytetu Yale, absolwent studiów z ekonomii i polityki publicznej na Uniwersytecie Princeton oraz studiów MBA w Insead.