1. Chichot historii polega na tym, że Kościół nie uczy się na błędach. Błędem było zaangażowanie ten instytucji w politykę na początku lat 90. To wtedy dzisiejszy szef Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński, widząc zblatowanie partii prawicowych z Kościołem, organizowanie przez biskupów Konwentu św. Katarzyny, mawiał: „najkrótsza droga do dechrystianizacji Kościoła prowadzi przez ZChN”. To właśnie ta formacja – Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe – rościła sobie prawo do reprezentowania Kościoła w polityce. W swojej działalności łączyła zarazem dwa aspekty: obronę za wszelką cenę Kościoła w sferze publicznej, choć nikt go nie atakował, a z drugiej strony oswajanie katolicyzmu z nacjonalizmem.
Kościół wyszedł z tych politycznych doświadczeń mocno poturbowany. Choć nie brakowało biskupów i księży, od abp. Józefa Życińskiego poczynając, a na ks. Józefie Tischnerze kończąc, którzy ostrzegali, że romans religii i polityki źle się skończy dla tej pierwszej. Tischner diagnozował wtedy polski Kościół jako ten, który nie potrafił odrzucić pokusy władzy. Bo prawica, jak przekonywał, dawała biskupom poczucie złudnego panowania nad ludźmi. A mianowicie żywiła podzielane przez duchownych przekonanie, że dobra ustawa może zastąpić Dobrą Nowinę. Dokładniej: że państwo wyznaniowe może zastąpić Kościół w skutecznej pracy duszpasterskiej. Niestety – to tak nie działa. Kościół bez wiarygodnego duszpasterstwa, bez dobrych i żyjących Ewangelią księży, a wzmacniany jedynie przez oręż państwa, przeradza się w jeszcze jedną instytucję skłonną odwołać się do przemocy prawa wobec ludzi, a nie do mocy Ewangelii. A siła Kościoła polega na tym, że przemawia przede wszystkim do ludzkiego sumienia.
Zresztą – to sami hierarchowie kościelni na Soborze Watykańskim II uznali, iż Kościół i państwo powinny respektować zasadę autonomii, czyli rozdziału między tym, co boskie, a tym, co cesarskie. Postanowili tak z trzech powodów. Po pierwsze, zdali sobie sprawę, że w demokratycznie zorganizowanym państwie, gdzie szanuje się i respektuje pluralizm przekonań i postaw, Kościół dążący do realizacji swych celów poprzez siłę państwowego przymusu znajdzie się w opozycji do rosnącej części swoich wiernych. I to zaczyna mieć miejsce w Polsce. Wystarczy przypomnieć bunt, jaki się podnosi, także wśród katoliczek i katolików, kiedy Kościół domaga się zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej. Po drugie, hierarchowie zrozumieli, że prawo osoby, a tym samym prawo wolności jej sumienia, jest ważniejsze niż prawo kościelnej prawdy. Po trzecie, liberalna demokracja stwarza każdemu Kościołowi (nie tylko rzymskokatolickiemu) warunki do nieskrępowanego głoszenia swojego przesłania. A Kościół niczego innego nie potrzebuje do swojej misji. Nie potrzebuje od człowieka niczego innego niż władza nad jego duchem. Chwila, gdy Kościół domaga się nad człowiekiem władzy politycznej, jest chwilą jego słabości. A o klęsce może mówić wtedy, gdy Dobrą Nowinę chce zastąpić „dobrą ustawą”.
Kościół zgodnie z własnym nauczaniem chce tylko przemawiać w sposób nieskrępowany i korzystać z wolności głoszenia swojego przesłania. Bo prawda, którą głosi, jak czytamy w Deklaracji o wolności religijnej, „nie inaczej się narzuca jak tylko siłą samej prawdy, która wnika w umysły jednocześnie łagodnie i silnie”. Rozdział Kościoła i państwa w demokratycznym państwie prawa jest korzystny zatem i dla jednej, i dla drugiej strony.
2. Dlaczego zatem zarówno prezes PiS Jarosław Kaczyński, który był zwolennikiem autonomii, jak i Kościół, który w swoim nauczaniu ma zapisaną separację między tronem i ołtarzem, odrzucają swoje wcześniejsze przekonania i zasady doktrynalne? Jarosław Kaczyński jako prezes Porozumienia Centrum wierzył, że w Polsce da się zbudować laicką prawicę – prawicę nowoczesną, pogodzoną z nowoczesnością, wolną od zaczadzenia endeckiego. Jednak ponad 20 lat tułaczki na peryferiach polityki dało mu do myślenia – a mianowicie zrozumiał, że prawica w Polsce może być albo religijna, albo nie ma jej wcale. Dlatego prezes Kaczyński nie tylko zaczął się jawić jako obrońca chrześcijaństwa i tradycji, ale też zaczął kusić Kościół do wejścia w sojusz ze swoją formacją polityczną.
Trzeba powiedzieć, że nie musiał się nawet mocno starać, by Kościół zatańczył do muzyki, jaką mu zagrał. Biskupi od 2015 r., czyli od dojścia PiS do władzy, nie tają, że pisowskie rządy są dla nich władzą wyśnioną. Przypomnijmy, jak to biskup elbląski Józef Wysocki dziękował Bogu za ten dar. Mówił, zwracając się do premier Beaty Szydło: „Pani premier, tak chciałbym powiedzieć, (…) jak bardzo panią wszyscy kochamy. I podziękować pani, całemu rządowi i wszystkim, którzy podejmują to wielkie zadanie naprawy. (…) Otrzymaliśmy pana prezydenta, to jest dar od Pana Boga. Otrzymaliśmy panią jako wielki dar, otrzymaliśmy to wszystko, co się dzieje, i wszystko będziemy czynili, żeby tego nie zmarnować”.
Z kolei abp Stanisław Gądecki przekonywał, że są „dwie instytucje zdane na siebie” – Kościół i państwo. I to „zdane na podobieństwo związku ciała z duszą”. Ale kropkę nad i postawił ordynariusz włocławski i pupil Radia Maryja bp Wiesław Mering. W Muzeum Diecezjalnym we Włocławku przekonywał w obecności prezesa: „Bardzo bym chciał, panie premierze, żeby czuł się pan tu, między nami, człowiekiem nie tylko akceptowanym, ale podziwianym. Jesteśmy wdzięczni za wszystko, co pan robi i robił dla Polski – razem ze swoim bratem prof. Lechem Kaczyńskim. Pańskie sukcesy są naszymi sukcesami”. Hierarcha dodał, że „jest czymś zupełnie naturalnym” wspieranie Jarosława Kaczyńskiego w wysiłkach, które mają na celu zrealizowanie wizji państwa i ojczyzny tak bliskiej obu braciom.
Czym Kaczyński uwiódł większość biskupów? Najpierw trzeba wspomnieć kwestie finansowe i polityczne. Nigdy w historii III RP dostęp do środków publicznych nie był dla instytucji kościelnych tak łatwy jak za rządów PiS, poczynając od prostego przelewu na Fundusz Kościelny, który z roku na rok rośnie i dziś to grubo ponad 160 mln zł, a na dotowaniu dzieł kościelnych przez poszczególne ministerstwa kończąc. Jest też element zarządzania historią – biskupi dobrze pamiętają lata 2005–2007, gdy rządzące wtedy PiS nie wahało się używać teczek przeciw hierarchom. Przykładem może być utrącenie nominacji abp. Stanisława Wielgusa na metropolitę warszawskiego. Prawo i Sprawiedliwość nadal ma te kwity i jeśli Kaczyński uzna, że powinny ujrzeć światło dzienne, IPN i prawicowi dziennikarze zadbają, by tak się stało. Krótko mówiąc, Kaczyński jest dziś posiadaczem teczek, których – o czym wiedzą hierarchowie – nie zawaha się użyć w razie potrzeby.
I rzecz najważniejsza – zarządzanie moralnością. Obecni liderzy Kościoła, z przewodniczącym Episkopatu Polski abp. Stanisławem Gądeckim na czele, ideologicznie zgadzają się z pisowską doktryną światopoglądową. I PiS, i Kościół myślą według następującego schematu: Polak równa się katolik. A więc to, co dobre dla Kościoła, jest również dobre dla Polski. Dlatego Kaczyński we wrześniu 2019 r. podczas lubelskiej konwencji przekonywał: „Chrześcijaństwo jest częścią naszej tożsamości narodowej, Kościół był i jest głosicielem i dzierżycielem jedynego, powszechnie znanego w Polsce systemu wartości”.
Ten rodzaj zacieśniania więzi między ołtarzem a tronem budzi zrozumiały opór każdego, kto czyta Ewangelię, kto zna kościelne nauczanie. PiS chce sojuszu z Kościołem. Ten zaś nie mówi takiemu sojuszowi głośno „nie”. I Kaczyński skrupulatnie to wykorzystuje. Ma bowiem świadomość, że ta najlepiej zorganizowana logistycznie w Polsce sieć placówek – parafii – którą dysponuje Kościół, to klucz do sukcesu wyborczego w Polsce powiatowej. Że wobec niepewności i ryzyka, które są znakiem naszych burzliwych czasów, Kościół jawi się wielu ludziom jako bezpieczna przystań. Kaczyński wie też, że tylko mobilizacja elektoratu religijnej prawicy daje mu legitymację, by dalej demolować państwo, i ustawia go obok Donalda Tuska jako tego polityka, który w III RP doprowadził swoją formację do reelekcji. Dlatego, by mobilizować kościelny elektorat, prezes karmi go takimi słowami: „Każdy dobry Polak musi wiedzieć, jaka jest rola Kościoła, musi wiedzieć, że poza nim jest – jeszcze raz to powtarzam – nihilizm. I ten nihilizm my odrzucamy, bo nihilizm niczego nie buduje, nihilizm wszystko niszczy”.
Jasne, że to słowa z jednej strony piętnujące, z drugiej fałszywe. Ale i prawda, że w oficjalnym nauczaniu Kościoła przez długie wieki obowiązywała zasada św. Cypriana: „Poza Kościołem nie ma zbawienia”. Kaczyński wraca do tego przekonania. I tak poza kręgiem ludzi trzymających się „prawdziwych, katolickich wartości” znaleźli się przedstawiciele innych wyznań i Kościołów chrześcijańskich, innych religii, no i osoby niewierzące, a wyznające humanistyczne wartości, do których należą prawda, dobro i piękno. Dlaczego prezes wraca do tego fatalnego podziału, który został odrzucony przez sam Kościół? Bo wie, że to wykluczające rozumienie religii jest wciąż – mimo nieprawdziwości – miłe dużej części prawicowych katolików. A także księży.
3. Inny temat, który rozpala do czerwoności religijną prawicę, to kwestia tzw. tradycyjnej rodziny. Kaczyński, jak wiemy, jest singlem. Ale to nie przeszkadza mu bronić rodziny, gdyż takiej melodii chcą słuchać biskupi. Jaka to melodia? Ano posłuchajmy prezesa: „Musimy dbać o przyszłość i przyszłe pokolenia, a to oznacza, że musimy dbać o polską rodzinę. Monogamiczna rodzina oparta na związku kobiety i mężczyzny jest fundamentem naszej cywilizacji chrześcijańskiej, która jest dziś atakowana”. Prezes przekonuje, że rodzina jest podstawową komórką społeczną przekazującą życie, zasady zachowania, normy kulturowe, cywilizacyjne. Dlatego PiS broni rodziny przed „próbą seksualizacji od najmłodszych lat” i roztacza wizję rozkładu rodziny, jeśli nie staniemy za nią murem. „Najpierw związki… jak one się nazywają? Partnerskie!” – zaśmiał się prezes i kontynuował: „Później małżeństwa homoseksualne, a w końcu adopcja dzieci. Dzieci jako przedmiot zabawy, satysfakcji. Otóż nie, dzieci są podmiotem, powinny być chronione, są największym skarbem narodu. Nigdy nie zgodzimy się na takie rozwiązania”. Tak grzmiał w Pile we wrześniu 2019 r. podczas kampanii.
Tyle że uważna lektura Nowego Testamentu dostarcza nam faktów, które przeczą fetyszyzacji rodziny. Sam Jezus rodziny nigdy nie założył. W przypowieściach rzadko wypowiadał się na jej temat. A gdy już to robił, sugerował, że aby móc się stać jego naśladowcą, co jest sensem bycia chrześcijaninem, należy „znienawidzić” swoją rodzinę (Łk 9,59-60). Lub definiował ją zgoła inaczej niż my (Mt 12,50), mówiąc, że jego rodziną jest wspólnota wiernych żyjących według jego nauki.
Apostoł Paweł z kolei stwierdza, że to celibat jest najwyższym dobrem chrześcijan. Małżeństwo jest dopuszczalne, jednak nie w celu budowania „podstawowej komórki społecznej”, ale by wygasić namiętność między ludźmi: „Lepiej jest zawrzeć małżeństwo, niż płonąć” (1 Kor 7,9). Poglądy św. Pawła nie były odosobnione. W 393 r. papież Syrycjusz potępił naukę mnicha Jowiniana, który głosił, że małżeństwo jest równie wartościowym i godnym wyborem życiowym co celibat. Papieża poparli ojcowie i doktorzy Kościoła, święci Hieronim, Ambroży, Augustyn i Jan Chryzostom. Ten ostatni dosadnie stwierdził: „Tam, gdzie jest małżeństwo, tam jest śmierć”.
Dziś kategoria rodziny rozumianej jako związek mężczyzny i kobiety jest używana w bojach politycznych jako pałka na inne formy związków. A przecież chrześcijanie, mówiąc o świeckim małżeństwie w świeckim państwie, nie powinni mieć żadnego problemu z powoływaniem się na argumenty stricte liberalne. Tak jak państwo nie może mówić ludziom, w co i jak mają wierzyć, tak samo nie może im mówić, kogo mają kochać czy z kim się związać lub zamieszkać.
Religijna prawica krzyczy też, że związki partnerskie, w tym związki osób tej samej płci, są zagrożeniem dla świętości i nienaruszalności małżeństwa. Postawmy sprawę na ostrzu noża: przeciwnicy legalizacji związków jednopłciowych musieliby wykazać empirycznie i przekonująco, że związek partnerski Eltona Johna ma przełożenie na rozkład tradycyjnych małżeństw, tak samo jak singlowanie Jarosława Kaczyńskiego wpływa radykalnie na obniżenie dzietności polskich rodzin. Jeśli tego nie zrobią, nie ma żadnych racji religijnych ani prawnych do tego, by polskie prawo i Kościół wyłączały pewną grupę społeczną z zasady równego traktowania.
4. Jak obywatele postrzegają to swoiste blatowanie się władzy politycznej z Kościołem? Dwie trzecie Polaków (67%) twierdzi, że Kościół katolicki w Polsce za bardzo angażuje się w politykę – i ocenia to negatywnie. A jeszcze więcej (82%) jest zdania, że Kościół powinien zachować neutralność wobec polityki. Najbardziej krytyczni wobec kościelnego zaangażowania w politykę są zwolennicy opozycji. W tej grupie jest zdecydowana większość wyborców Koalicji Obywatelskiej (93%), Lewicy (98%) i Polski 2050 Szymona Hołowni (85%). Na drugim biegunie znajdują się zwolennicy partii rządzącej, z których prawie jedna trzecia (32%) pozytywnie ocenia relacje Kościoła z polityką, choć też prawie tyle samo (28%) relacje te ocenia negatywnie. Czy to znaczy, że Polacy odrzucają chrześcijaństwo?
Polacy godzą się z nowoczesnością, ale zarazem nie chcą, by ceną za jej akceptację było odrzucenie chrześcijańskiej tradycji. Tym bardziej że żyjemy w świecie, którego znakami firmowymi są niepewność, płynność, chaos i ryzyko. Dlatego wiara jawi się na tym tle jako stały i pewny punkt odniesienia, a takich punktów człowiek potrzebuje do życia jak tlenu. Nadzieja, że po przejściu przez Polskę walca nowoczesności katolicyzm zostanie odesłany na śmietnik historii, jest zatem naiwna. Będzie raczej tak, że w każdym polskim domu będzie internet, a ludzie i tak będą chodzić na pielgrzymki.
Dalej – jest wielu polityków czy publicystów, do nich zalicza się też piszący te słowa, dla których chrześcijaństwo jest zbyt cenne, aby pozostawić je w rękach religijnej prawicy. Nasze zadanie polega na tym, aby tym bardziej trzymać Kościół z dala od tronu. I to w imię chrześcijańskiej odpowiedzialności. Mylą się jednak ci politycy i publicyści, którzy chcieliby za pomocą państwa rugować katolicyzm z przestrzeni publicznej. Polacy są antyklerykalni czy nawet antykościelni, ale nie antychrześcijańscy. Potrafią odróżnić marność kościelnych instytucji od autentycznej tradycji chrześcijańskiej, której strzegą jak oka w głowie.
Istota tego sporu kryje się w słowach, które wygłosił niemiecki filozof Georg Wilhelm Friedrich Hegel. Powiedział: „Naród, który ma fałszywe pojęcie Boga, ma złe państwo, złe rządy, złe prawo”. Dlatego nasze życie publiczne przypomina dziś wykonaną z trocin karykaturę przyzwoitego społeczeństwa i państwa. Jeśli nawet zepchniemy, w co wątpię, kościelne instytucje do kruchty, problem nie zniknie. Bo nad nami, nad naszym życiem, nad naszymi relacjami będzie się unosiło fałszywe pojęcie i wyobrażenie Boga, które będzie jak jad sączący się i zatruwający nasze życie publiczne oraz życie naszych instytucji. Dlatego musimy wykonać pracę – edukacyjną i pedagogiczną – która pozwoli przywrócić do naszego społecznego krwiobiegu prawdziwy obraz Boga: miłosiernego, troskliwego, współczującego. Odwracając stwierdzenie Hegla, trzeba rzec: naród, który ma prawdziwe pojęcie Boga, ma dobre państwo, dobre rządy, dobre prawo.
Powiecie, że sposób rozstrzygnięcia tzw. kwestii kościelnej wymaga dziś jasnego i radykalnego stanowiska. Sęk w tym, że obecnie to nie wiara w Kościół jest problemem, ale nasza wiara w państwo jest naiwna. To, w co wierzę jako osoba religijna, to moja prywatna sprawa. Ale chcę wam powiedzieć, w jaką Polskę, w jakie państwo wierzę, gdyż to jest tak naprawdę kluczowe. I stanie się palącą potrzebą przywrócenia autonomii po przyszłorocznych wyborach parlamentarnych.
A więc parafrazując słynną mowę wtedy kandydata na prezydenta Johna F. Kennedy’ego, który musiał się tłumaczyć ze swojego katolicyzmu, odpowiadam: wierzę w Polskę, w której nastąpi rzeczywisty rozdział Kościoła od państwa – żaden katolicki prałat nie powie politykowi (nawet katolikowi), co ma robić, a żaden protestancki pastor nie powie parafianom, na kogo mają głosować; w której żaden Kościół ani szkoła wyznaniowa nie mogą liczyć na publiczne dotacje albo polityczne preferencje i w której nikogo nie odsuwa się od urzędów publicznych tylko dlatego, że jest innego wyznania niż polityczny zwierzchnik mianujący jego lub tych, którzy by go wybrali.
Wierzę w Polskę, która nie jest ani katolicka, ani protestancka, ani żydowska; w której żaden urzędnik nie oczekuje ani nie przyjmuje zaleceń w sprawach polityki publicznej ani od prałata, ani od episkopatu, ani z jakiegokolwiek innego kościelnego źródła; w której żadna religijna społeczność nie próbuje narzucać, wprost ani pośrednio, swej woli ogółowi ani urzędnikom; w której wreszcie wolność wyznania jest niepodzielna, więc czyn uderzający w jeden Kościół traktuje się jak uderzenie we wszystkie.