Rząd PiS-u wszem i wobec przekonywał, że buduje skuteczne państwo. Owa budowa polegała na tym, że był w stanie – najczęściej w nocy i z pogwałceniem sejmowego regulaminu – przegłosować w Sejmie rozwiązania, których zażyczył siebie prezes Jarosław Kaczyński. Jeśli nawet ustawy te – jak choćby dotyczące wymiaru sprawiedliwości czy wprowadzenia stanu wyjątkowego – budziły opór społeczny, to PiS sprawiał wrażenie, że jako rządząca partia wciąż ma decydujący głos. I dysponuje siłą. Zarówno w opinii publicznej, jak i wśród części komentatorów ten pokaz mocy – często wbrew regułom i standardom – budził respekt, a czasami też strach. Dlatego słyszeliśmy: „Można się co prawda z PiS-em nie zgadzać, ale trzeba przyznać, że ma wolę i siłę przeprowadzenia zmian”. Dodajmy: zmian często niszczących państwo prawa.
Ten model rządzenia, poza trybem i procedurami, ma związek z przezwyciężeniem tego, co Kaczyński nazywał imposybilizmem swoich poprzedników. Pewien rodzaj dysfunkcyjności państwa dostrzegał też choćby premier Leszek Miller, który mówił, że Polską rządzą urzędnicy średniego szczebla. Procedury, mechanizmy kontrolne i standardy sprawiają, że proces podejmowania decyzji zawsze okupiony jest dialogiem i uzgodnieniami. Kaczyński odrzucił te procedury, bo uważa, że one go krępują. Odrzucił mechanizmy kontrolne i dialog społeczny na rzecz woli politycznej. To ona jest tu najważniejsza. I to jego wola polityczna decydowała do wczoraj, jakie projekty polityczne przechodziły przez maszynkę do głosowania zwaną Sejmem, a jakie nie. Zapytacie: dlaczego do wczoraj?
Dziś mamy do czynienia z państwem bez mocy. Wola Kaczyńskiego, która jeszcze do niedawna budziła postrach, przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Liczy się przede wszystkim utrzymanie większości rządowej. Zamiast silnego państwa, jak wspomniałem, mamy państwo na łopatkach – państwo, które jak pisze w e-mailu do ministra Michała Dworczyka szef Centrum Informacyjnego Rządu Tomasz Matynia, trzeba niemalże nadludzkim wysiłkiem zmusić do tego, używając wszystkich możliwych środków, by chociaż raz na weekend pokazało, że działa i nie przymyka oczu na wszystko, co się dzieje wokół. Coraz słabsza wola mocy Kaczyńskiego sprawia, że zaczyna być on szantażowany i stawiane są mu warunki – począwszy od nacisków posłów o kiepskiej reputacji, pokroju Łukasza Mejzy, a na radykalnych organizacjach religijnych, takich jak Ordo Iuris, kończąc. Mamy państwo, w którym wola prezesa jest w opozycji do standardów i wartości unijnych, sytuujących na pierwszym miejscu wolę europejskich społeczeństw, a nie jednego człowieka z Nowogrodzkiej.
Państwo PiS-u straciło swoją moc, a imposybilizm staje się cechą charakterystyczną działań Kaczyńskiego. Dlaczego? Po pierwsze, (nie)zjednoczona prawica. Jak na dłoni widać, że nie ma dziś mowy o jedności prawicy – rządach zjednoczonej prawicy, o których lubił mówić były już wicepremier w rządzie Morawieckiego Jarosław Gowin. Dziś mamy raczej próbę sił między trzema ośrodkami władzy. Pierwszym z nich jest rząd, o który wciąż walczy premier Mateusz Morawiecki, wchodząc na bieżące potrzeby w buty prawicowego radykała à la Ziobro. Drugim ośrodkiem władzy jest partia PiS, którą niepodzielnie włada Kaczyński wraz ze swoimi akolitami z tzw. „zakonu”, czyli Porozumienia Centrum. I jest jeszcze Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry, który obecnie jest głównym przeciwnikiem Morawieckiego, a jednocześnie najpoważniejszym kandydatem, by w przyszłości przejąć po Kaczyńskim rząd dusz na prawicy. Dlatego Ziobro gra ostro – blokuje likwidację Izby Dyscyplinarnej, której pozbycie się jest jednym z podstawowych warunków Komisji Europejskiej, by Polska mogła liczyć na tak potrzebne naszej gospodarce środki Unii Europejskiej w ramach Krajowego Planu Odbudowy. Przypomnijmy, że rozmawiamy o sumie 770 miliardów złotych, bez której nasz kraj czeka dryf na peryferiach Europy.
Po drugie, skoro nie ma już zjednoczonej prawicy, to Kaczyński musi w inny sposób budować większość parlamentarną. Budowanie owej większości na każde posiedzenie Sejmu spędza mu sen z powiek. Zarazem sprawia, że trudno mówić o poważnych „reformach państwa” – nawet tych, które z jego punktu widzenia byłyby prawicy na rękę lub stanowiłyby realizacją zapowiedzi. Myślę choćby o programie Mieszkanie Plus, który okazał się totalną klapą. Jak zatem Kaczyński utrzymuje większość sejmową? Wedle zasady: kupuj i szantażuj posłów. Kupuje się więc posłów, którzy – jak choćby Lech Kołakowski – odeszli z PiS-u. ale wrócili i głosują zgodnie z linią partii sprawującej władzę, bo otrzymali intratne posady. Poseł Kołakowski dostał takąż posadę w Banku Gospodarstwa Krajowego. Kupuje się posłów stanowiskami i mami blichtrem władzy, jak w przypadku Łukasza Mejzy, który okazał się przede wszystkim oszustem, żerującym na nadziei chorych dzieci i ich rodziców. I choć Mejza stał się de facto obciążeniem wizerunkowym dla PiS-u, to Kaczyński jednak nie zdecydował się go usunąć z rządu, i to pomimo tego, że przez kilka dni niemal wszystkie media pisały o lewych interesach tego posła. Ale Mejza jest tylko przykładem „politycznych odpadów”, których pod skrzydła Republikanów dla Kaczyńskiego przygarnął Adam Bielan, nazywany przez niektórych publicystów „śmieciarzem”. Tych, których nie da się kupić, prezes PiS-u bierze szantażem. Redaktor Mariusz Gierszewski ujawnił niedawno, że jeden ze współpracowników Jarosława Gowina, który ostatecznie zasilił szeregi PiS-u, miał być szantażowany ujawnieniem orientacji seksualnej. To od takich ludzi zależą dziś rządy Kaczyńskiego.
Po trzecie wreszcie, kwestia praworządności. Tu Komisja Europejska jest jednoznaczna: „Pieniądze z Unii dla tych, którzy respektują trójpodział władzy”. Sęk w tym, że jeśli nawet Kaczyński chciałby likwidacji politycznej Izby Dyscyplinarnej, to ma dwa poważne ograniczenia. Raz, postawa Ziobry, który jest twarzą wszystkich zmian wymiaru sprawiedliwości i politykiem z pierwszej linii antyunijnej krucjaty. Dwa, sam Kaczyński przekonywał swoich wyborców, że Komisja Europejska zna tylko język siły i szanuje jedynie twardych. Trudno więc teraz ugiąć się pod naciskiem Komisji i zarazem przekonywać swój elektorat, że suwerenny rząd PiS-u nie idzie z nią na żadne kompromisy. Kaczyński znalazł się więc w sytuacji, w której co nie zrobi, będzie źle. Pójście na wojnę z Ziobrą, który buduje na wybory osobny projekt polityczny, oznacza wywrócenie rządu Morawieckiego. Z kolei pójście na ustępstwa Komisji Europejskiej to zdrada najwierniejszego elektoratu, który mógłby wówczas łaskawszym okiem spojrzeć na Solidarną Polskę.
Państwo Kaczyńskiego jest bez mocy. Jedzie na jałowym biegu. Nie oznacza to, że rząd PiS-u zaraz upadnie i odbędą się wcześniejsze wybory. Oznacza to, że przez najbliższe miesiące PiS skazany jest na buksowanie w miejscu, a rzeczywiste problemy kraju, takie jak tragiczna sytuacja w służbie zdrowia po kilku falach pandemii koronawirusa czy najwyższa od dwóch dekad drożyzna nie doczekają się rozwiązania.
---
Jarosław Makowski – filozof, teolog, publicysta, samorządowiec, aktywista miejski, szef Instytutu Obywatelskiego.