1.
To nie była kwestia „czy”, ale „kiedy”: kiedy rząd Prawa i Sprawiedliwości pójdzie na pełną konfrontację z Unią Europejską w sprawie Krajowego Planu Odbudowy i funduszy przeznaczonych na odbudowę polskiej gospodarki po pandemii. Przypomnijmy: rząd PiS zobowiązał się do realizacji tak zwanych kamieni milowych, w tym respektowania zasad praworządności, które sam uzgodnił z Komisją Europejską. To rząd PiS wspierał najkorzystniejszą z jego punktu widzenia kandydatkę na szefa Komisji Europejskiej Niemkę Ursulę von der Leyen przekonując, że potrafi sobie użyć z nią dobre relacje. Już rok temu minister Waldemar Buda pisał w mediach społecznościowych: „uzgodniliśmy z Komisją Europejską reformy i inwestycje w Krajowym Planie Odbudowy”. Dziś widzimy radykalny zwrot stanowiska, któremu dał wyraz Jarosław Kaczyński, nieformalny szef rządu PiS, mówiąc, że z Unią nie będzie się już patyczkował.
Jest to strategia o tyle niezrozumiała, że – co pokazał ostatni sondaż rządowego ośrodka badania opinii publicznej CBOS – 92 proc. Polaków opowiada się za naszym członkostwem w europejskiej Wspólnocie. Dlatego tym bardziej trzeba się zastanowić, dlaczego rząd PiS podjął decyzję, że idzie na konfrontację z Unią Europejską. Dlaczego chce pozbawić Polskę około – jak sam przekonywał w akcji propagandowej – 770 mld zł, które mają być przeznaczone na inwestycje w tak kluczowych obszarach, jak ochrona zdrowia, transformacja energetyczna czy budownictwo mieszkaniowe?
2.
PiS najwyraźniej uznał, że pieniędzy z KPO nie otrzyma. Przypomnijmy: to około 160 mld, które miało zostać nam przekazane w bezzwrotnych dotacjach i tanich pożyczkach. Politycy partii władzy ruszyli więc do ataku na Unię. A to dlatego, że Kaczyński najlepiej się czuje, kiedy Polskę traktuje jak oblężoną twierdzę i broni jej przed złymi mocami. Kiedyś to byli uchodźcy, osoby LGBT, a teraz głównym wrogiem Polski, zdaniem prezesa, jest Unia Europejska.
Atak na Unię zaczęli dwaj pisowscy profesorowie i europosłowie zarazem – Ryszard Legutko i Zdzisław Krasnodębski. Pierwszy twierdzi, że Komisja Europejska nie ma demokratycznej legitymacji, więc jej decyzje powinny być powściągliwe. „Traktaty muszą być uszczelnione w taki sposób, żeby KE nie czuła się narzędziem, tak jak ma to miejsce teraz. Tak naprawdę nie ma demokratycznej legitymacji KE. Z drugiej strony jest służką dużych państw zachodnioeuropejskich. Tak dalej być nie powinno, chociaż ten stan może trwać i UE będzie się coraz bardziej degenerować” – tłumaczył Legutko w rozmowie z portalem wPolityce.pl.
Drugi nie owijał w bawełnę i mówił, że Polska powinna zrezygnować z KPO. „Żeby skutecznie negocjować, to trzeba mieć środki nacisku i trzeba być jednak odważnym. Po pierwsze, zrezygnować z KPO, wyraźnie powiedzieć, że w związku z tym w sprawie transformacyjnych ambicji nie będziemy realizować celów unijnych” – tłumaczył Krasnodębski. I dalej już wprost: „Przedtem nie mieliśmy środków z KPO, a Polska rozwijała się bardzo płynnie. Jeśli chodzi o oświadczenia, to jesteśmy bardzo zdecydowani, a jak przychodzi do negocjacji, to stajemy się ustępliwi”.
Wywody europosłów PiS można było uznać za antyunijną narrację na użytek polskiej polityki, ale złudzeń nie pozostawił sam prezes Jarosław Kaczyński. W rozmowie z prorządowym tygodnikiem „Sieci” prezes grzmi, że czas negocjacji z Unią się skończył: „Wykazaliśmy maksimum dobrej woli, poszliśmy na kompromisy, ale widać, że nie o to tu chodzi. Jeżeli wygramy, stosunki z Unią Europejską będziemy musieli ułożyć po nowemu. Nie może być tak – i nie będzie – że Unia wobec nas nie uznaje traktatów, porozumień, umów” – stwierdza prezes PiS. I ubolewa, że „ustępstwa nic nie dały, choć poszliśmy daleko”. W sukurs prezesowi przychodzi też premier Mateusz Morawiecki, który na łamach brytyjskiego dziennika „The Spectator” uderza w podobne tony: „Praktyka polityczna pokazała, że głosy Niemiec i Francji liczą się ponad wszystko. W efekcie mamy do czynienia z formalną demokracją i de facto oligarchią, gdzie władzę sprawują najsilniejsi”.
W retorycznym radykalizmie najdalej poszedł czołowy polityk PiS Krzysztof Sobolewski, sekretarz generalny partii, który mówi, że taktyka negocjacji z Unią powinna się trzymać zasady ząb za ząb. Co znaczy, dodawał, że jeśli Komisja Europejska „próbowałaby docisnąć nas do ściany”, to „nie pozostaje nam nic innego, jak wyciągnąć wszystkie armaty, które są w naszym arsenale, i odpowiedzieć ogniem zaporowym”.
Ta wojna na słowa z UE byłaby nawet groteskowa, gdyby nie fakt, że premier Mateusz Morawiecki do wczoraj uznawał negocjacje z UE i przyjęcie Krajowego Planu Odbudowy za swój ogromny sukces. Fundusze z KPO miały stanowić nie tylko element finansowy Polskiego Ładu, który okazał się całkowitą porażką, ale też ważny czynnik w walce z inflacją. Jakie zatem będą konsekwencje dla polskiej gospodarki, jeśli rzeczywiście PiS spisał należne nam środki na straty?
Ekonomista Ignacy Morawski wskazuje na dwie ważne konsekwencje. Po pierwsze, jego zdaniem, „trudniej będzie Polsce przeprowadzić bardzo trudną i wymagającą finansowo transformację energetyki w kierunku zwiększenia źródeł odnawialnych. Jest to proces bardzo drogi, a kraje Europy zachodniej są zdeterminowane, by go przyspieszyć. Jeżeli w tym procesie zostaniemy w tyle, możemy zacząć tracić konkurencyjność”. Po drugie, w przekonaniu ekonomisty, „brak KPO otworzy polityczną puszkę Pandory, która może zniszczyć więzy łączące Polskę z UE. Unia będzie w ciągu najbliższej dekady wprowadzać nowe unijne podatki, które zapewnią spłacanie długów zaciągniętych w imieniu UE na finansowanie programów rozwojowych typu KPO. W oczywisty sposób Polska nie będzie chętna, by płacić za program, w którym nie uczestniczyła, i trudno będzie przekonać wyborców, by było inaczej. Gdy skończy się intensywny napływ funduszy UE z tradycyjnego budżetu, takie konflikty finansowe mogą stworzyć grunt pod rozstanie się Polski z Unią”.
3.
Ale prócz negatywnych aspektów gospodarczych, które PiS swoim konfrontacyjnym stylem wobec Unii jeszcze pogłębia, są też polityczne.
Po pierwsze, trzeba jasno powiedzieć, że nie ma żadnego sporu na linii Komisja Europejska – Polska. To PiS swoimi pseudoreformami wymiaru sprawiedliwości, na czele z powoływaniem nielegalnych sędziów, sam stworzył sobie kłopot. To premier Morawiecki zgodził się na zasadę warunkowości, czyli: fundusze tak, ale każdy kraj musi przestrzegać praworządności stanowiącej jeden z filarów Wspólnoty. To jego rząd zdecydował, że zrealizuje wynegocjowane z Komisją Europejską tzw. kamienie milowe, które pozwolą uruchomić pieniądze w ramach Krajowego Planu Odbudowy i Zwiększania Odporności. A zatem to, czy pieniądze z KPO trafią do Polski, czy pomogą w walce z inflacją i zasilą projekty rozwojowe dotyczące choćby transformacji energetycznej, zależy wyłącznie od politycznej woli rządzących. Sęk w tym, że tej woli brakuje.
Po drugie, rząd PiS rozpoczyna nową odsłonę sporu z Unią Europejską w sytuacji, kiedy za naszą wschodnią granicą trwa rosyjska agresja na Ukrainę. Konflikt z UE w takiej chwili to więcej niż zbrodnia, to błąd, który będzie nas dużo kosztował. Rząd Morawieckiego marnuje właśnie szansę, by Polska na nowo ułożyła sobie dobre relacje z UE. By to nasz kraj stał się adwokatem Ukrainy, która – jak wiemy – walczy m.in. o to, by kiedyś stać się członkiem europejskiej Wspólnoty. Jak rząd PiS chce być wiarygodnym rzecznikiem wschodniego sąsiada, wzmacniać ukraińskie prozachodnie aspiracje, kiedy sam de facto przygotowuje polexit? Dziś tracimy szansę, by to Warszawa asystowała Kijowowi w drodze do Europy.
Po trzecie, PiS długo sądził, że Komisja Europejska przymknie oko na łamanie praworządności i uwolni pieniądze z KPO, widząc, jak Polacy zareagowali na uchodźców wojennych z Ukrainy. Przyjęliśmy ich z otwartymi rękoma i sercami. To wzbudziło podziw całego świata. I przez ostatni czas właśnie tą moralną kartą grał rząd Morawieckiego, mówiąc: „To my pomagamy Ukraińcom, a wy nie dajecie nam pieniędzy”. Tyle że jedno nie ma nic wspólnego z drugim. Zarówno Europa, jak i Ameryka z podziwem patrzyły na solidarność polskiego społeczeństwa z ofiarami wojny. Ale jednocześnie KE mówi jasno: to, czy fundusze zostaną uruchomione, zależy nie do Komisji, ale wyłącznie od pisowskiego rządu. Niech zrealizuje kamienie milowe, które zgodził się wprowadzić w życie, a pieniądze zostaną odblokowane z dnia na dzień.
4.
Zarysowane tu tło – zarówno gospodarcze, jak i polityczne – nadal nie wyjaśnia, dlaczego Jarosław Kaczyński postanowił pogodzić się z faktem, że pieniądze z KPO nie zasilą polskiej gospodarki. Tymczasem odpowiedź wydaje się dużo banalniejsza, niż sądzimy. Otóż miliardy złotych zostają właśnie złożone na ołtarzu kampanii wyborczej. Pójście na konfrontację z UE prezesowi jawi się dziś jako zasadnicza oś sporu w nadchodzących wyborach – tak jak kiedyś PiS zarysował rozdźwięk między Polską liberalną a Polską solidarną. Możemy jednak pytać, czy wobec szalejącej drożyzny, wzrostu cen energii i wojny za naszą wschodnią granicą konflikt ze Wspólnotą to racjonalny wybór kampanijnej strategii.
Otóż z punktu widzenia PiS – zdecydowanie tak. Ten wybór to próba ucieczki od tematów, które można nazwać kwestiami codziennej troski, jak: rachunki, zakupy, ceny energii czy raty kredytów. Dalej, PiS będzie chciał pokazać, że za stan polskiej gospodarki z jednej strony odpowiedzialny jest Władimir Putin, a z drugiej strony UE, która blokuje należne Polsce fundusze. Kolejna rzecz: zdaniem PiS to unijna polityka klimatyczna doprowadziła do tego, że dziś mamy tak drogą energię. I rzecz ostatnia: idąc na konflikt z Unią, Kaczyński będzie mógł mówić, że broni naszej suwerenności – wprawdzie może zaprzepaszczamy kolejną wielką szansę na modernizację państwa za unijne fundusze, ale za to jesteśmy suwerenni, niezależni i autonomiczni. Tak czy inaczej, UE w nadchodzącej kampanii będzie uchodzić za przyczynę wszystkich nieszczęść, jakie na nasz kraj de facto sprowadził PiS; od drożyzny poczynając, przez wysokie ceny energii, na inflacji kończąc. Czy taka strategia może się okazać skuteczna w politycznej walce?
Do tej pory radykalna polaryzacja służyła Prawu i Sprawiedliwości. Ba, wskazywanie przez Jarosława Kaczyńskiego kozłów ofiarnych przynosiło polityczne korzyści, a ostatecznie i zwycięstwo wyborcze. Bo był i chleb, i igrzyska. Dziś sytuacja jest radykalnie inna: Kaczyński chce dostarczyć igrzysk, ale nie dostarcza już chleba. A igrzyska bez chleba, o czym doskonale wiemy, przestają bawić. Budzą raczej złość. Dlatego właśnie PiS może ze swoim atakiem na Unię Europejską przestrzelić, choć – co nie ulega wątpliwości – dzieje się to kosztem polskiej gospodarki i szans na szybszy rozwój.
---
Jarosław Makowski