Duch „lex Szyszko” żyje w narodzie. Wciąż sobie nie uświadomiliśmy, że niekontrolowana, szaleńcza i bezmyślna wycinka drzew krok po kroku przybliża nas do momentu, gdy migracje klimatyczne oraz walki o wodę staną się elementami codzienności.
Zmianę klimatu coraz częściej i śmielej nazywa się w debacie publicznej katastrofą klimatyczną. Katastrofa klimatyczna łączy się z oczywistym spadkiem bioróżnorodności. Fakty te nie są obecnie kwestionowane przez żadne liczące się gremia naukowe ani nawet ugrupowania polityczne. Powinniśmy na tej podstawie zmodyfikować nasze podejście do przyrody i klimatu, lecz tego nie czynimy. Odnośnie do klimatu uznaliśmy, że najważniejsza jest konsekwentna redukcja emisji gazów cieplarnianych w produkcji energii, i nieudolnie, ale jednak podejmujemy próby redukcji emisji. Odnośnie do przyrody postępujemy zgoła inaczej: im wyraźniej uświadamiamy sobie, że przyroda jest elementem systemu podtrzymywania życia na Ziemi, tym szybciej i bardziej bezwzględnie ją eksploatujemy. Nie ustaje wyrąb lasów pod uprawy, pod wypas bydła, na cele energetyczne czy wydobycie surowców. Za międzynarodowymi porozumieniami w obszarze ochrony przyrody nie idą konkrety.
Zagrożone są lasy pierwotne (a raczej takie, które je przypominają) i osuszane przez człowieka bagna i mokradła, lecz pełzająca ekologiczna katastrofa postępuje również wokół nas, w naszym bezpośrednim otoczeniu, i ma trywialny charakter. W Polsce – jak się wydaje – przybiera formy i rozmiary przez nikogo już niekontrolowane. Mowa o masowym wycinaniu i niszczeniu drzew w miastach, miasteczkach i, szerzej, na terenach zurbanizowanych.
Polacy w zasadzie od początku transformacji ustrojowej wzięli się za przekształcanie otaczającej ich przestrzeni. Zachowanie to, choć zrozumiałe po wielu latach ograniczonych możliwości rozwoju, doprowadziło do daleko idących niekorzystnych zmian przyrodniczych, ekologicznych, estetycznych i kulturowych w naszym otoczeniu. W kontekście narastających problemów z klimatem i bioróżnorodnością mogą już za chwilę okazać się niezwykle kosztowne i niebezpieczne. Przyspieszały z roku na rok, z kulminacją w roku 2017, kiedy to zaczęła obowiązywać nowelizacja Ustawy z dnia 16 kwietnia 2004 r. o ochronie przyrody (uchwalona w 2016 roku, powszechnie nazywana lex Szyszko, od nazwiska ówczesnego ministra środowiska). W istotnej części praktycznie zniosła dla osób fizycznych jakiekolwiek ograniczenia dotyczące usuwania drzew dowolnego wieku, gatunku i rozmiarów, o ile wycinki nie były związane z działalnością gospodarczą. Dopiero wysiłek aktywistów i miłośników drzew spowodował, że po kilku miesiącach wprowadzono ograniczenie w postaci konieczności zgłoszenia zamiaru wycięcia drzew na terenach prywatnych, ale już nie uzyskania zezwolenia na wycinkę, jeżeli drzewa nie przekraczały wymiarów określonych przez ustawę. W innych przypadkach przywrócono obowiązek uzyskania zezwolenia. Mimo kosmetycznych poprawek duch lex Szyszko już z nami pozostał.
Prócz wycinek i zniszczeń drzew dokonywanych przez osoby prywatne tysiące drzew giną w procesach inwestycyjnych. Jedynie na zasadzie wyjątku uwzględnia się zachowanie istniejących zadrzewień czy w ogóle zieleni. Ogromne ilości dojrzałych drzew są wycinane w związku z różnego rodzaju inwestycjami, również tymi, które określa się mianem ekologicznych, z procesami rewitalizacji czy specyficznie rozumianym bezpieczeństwem. Praktycznie przeszliśmy do porządku dziennego nad tym, że „rewitalizacja” parku rozpoczyna się od wycinek; że wycina się setki drzew, by zbudować ścieżkę rowerową. O wycinaniu wiekowych drzew w związku z przebudową dróg nie dyskutuje się w ogóle. Zarazem dziwimy się spadkowi populacji owadów i ptaków. W opublikowanym niedawno opracowaniu naukowców z Ogólnopolskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków wynika, że aż 47 gatunków ptaków żyjących w Polsce zagrożonych jest wymarciem – to o 30 procent więcej niż w roku 2002, kiedy ukazała się poprzednia analiza. Zagrożone wyginięciem są nawet gawrony, kiedyś w naszym kraju pospolite. O tym gatunku w kontekście miejskich drzew warto wspomnieć także dlatego, że przez ostatnie lata pieczołowicie je ogławialiśmy, aby uniemożliwić ptakom zakładanie gniazd. Do dziś płoszy się ptaki nieustannie, posługując się w tym celu ptakami drapieżnymi i urządzeniami płoszącymi. Jesteśmy już o krok od „sukcesu”. Dalsze niszczenie przyrody terenów zurbanizowanych wyeliminuje z naszego otoczenia kolejne gatunki.
Ogławianie i niszczenie drzew jest również elementem specyficznie pojmowanego ryzyka i bezpieczeństwa. Od wielu lat na niemal całym świecie coraz wyraźniej zarysowuje się tendencja do skrupulatnego eliminowania wszelkiego ryzyka z naszego życia. Samo w sobie zjawisko to, trwające od zarania gatunku ludzkiego, nie jest niczym zaskakującym ani złym, gdzieś jednak przebiega granica. Po jej przekroczeniu zaczynamy niszczyć elementy świata, które warunkują istnienie człowieka. Powstał nowy typ społeczeństwa, w języku angielskim określany mianem no-risk-society; wobec braku utrwalonego polskiego tłumaczenia adekwatne wydaje się pojęcie „społeczeństwo bez ryzyka”. Zagrożenia upatrujemy nawet w drzewach, a jeśli dopuszczamy w swoim otoczeniu jakiekolwiek rośliny, to niewielkie, o charakterze dekoracyjnym. Niestety, nie mają one żadnej wartości ekosystemowej (w dodatku estetyka modernizowanej i rewitalizowanej Polski jest dyskusyjna). Za sprawą idei no-risk-society znikają już nie tylko tysiące przydrożnych drzew (często tych najbardziej wartościowych, przyrodniczo dojrzałych), ale i drzewa przed obiektami użyteczności publicznej, szkołami, przedszkolami, placówkami zdrowia. Znika bezpowrotnie świat, w którym poprzednie pokolenia czuły się bezpiecznie (chyba że zagrożenie sprowadzili ludzie, na przykład wywołali wojnę).
Czy w świecie zmiany klimatu (katastrofy klimatycznej), w świecie drastycznego spadku bioróżnorodności, w świecie pandemii COVID-19, wiązanej przez naukę również z niszczeniem ekosystemów, możemy sobie pozwolić na dalsze bezrefleksyjne usuwanie drzew z naszego bezpośredniego otoczenia? Nie sposób wymienić wszystkich korzyści, jakie mamy z drzew. Drzewa odgrywają zasadniczą rolę w oczyszczaniu powietrza atmosferycznego ze szkodliwych gazów, pyłów i nadmiernego udziału CO2, dostarczają tlenu, odnawiają zasoby wodne, ograniczają spływ zasobów wód opadowych, a przez to zapobiegają powodziom. Poprzez zacienianie, osłanianie i ewapotranspirację wpływają na regulację lokalnego klimatu, zwłaszcza na obniżanie temperatury, dzięki czemu przeciwdziałają powstawaniu tak zwanych miejskich wysp ciepła. Drzewa poprawiają stan ludzkiego zdrowia, nie tylko fizycznego, ale też psychicznego[1].
Z nadziemnych części roślin paruje woda. Parowanie pochłania ciepło, dzięki czemu w sąsiedztwie drzew w upalny dzień temperatura może być niższa nawet o 11 stopni Celsjusza niż w przestrzeniach niezadrzewionych. Działanie jednego dorosłego drzewa można porównać do pracy pięciu przeciętnej wydajności klimatyzatorów. Cień dawany przez drzewa jest korzyścią oczywistą, lecz docenianą dopiero w upalne dni wydłużającego się lata, najczęściej wtedy, gdy próżno szukać ochłody na wybetonowanych i wybrukowanych placach i ulicach polskich miast i miasteczek. Drzewa tworzą również barierę dla różnego rodzaju zanieczyszczeń spływających do cieków wodnych i wód podziemnych. Na terenach rolniczych zatrzymują w ten sposób nawozy spływające do rzek i strumieni (związki fosforu, azotu, potasu), a w miastach dodatkowo pobierają z gleby i dezaktywują związki metali ciężkich ze skutecznością sięgającą 70 procent[2]. Drzewa wreszcie, szczególnie te dojrzałe, rosnące w otoczeniu innych elementów zieleni, są prawdziwą ostoją bioróżnorodności – ptaków, owadów, małych ssaków.
Drzewa istotnie zmniejszają zużycie energii, a tym samym emisji gazów cieplarnianych. Co ciekawe, zmniejszenie zużycia energii powoduje większe oszczędności w emisjach niż wiązanie węgla bezpośrednio w drewnie. Na podstawie badań przeprowadzonych w Chicago stwierdzono, że przeciętne trzydziestoletnie drzewo przyuliczne, które rocznie pobiera bezpośrednio z powietrza około 54,2 kilograma CO2, może poprzez regulację lokalnego klimatu (ocienianie, ochładzanie i izolację od wiatrów) zmniejszyć zużycie energii w gospodarstwach domowych, a tym samym emisję CO2 z zakładów energetycznych średniorocznie o 96,2 kilograma[3].
Drzewa i pracę, jaką one dla nas wykonują, da się wycenić. W niniejszym artykule jedynie sygnalizuję, o jakich wartościach mówimy. Przykładowo, wartość 400 tysięcy drzew przyulicznych Berlina została oszacowana na 3 mld euro, przy średniej wartości jednego drzewa 7,5 tys. euro. W Nowym Jorku 584 tysięcy drzew przyulicznych wyceniono na 2,3 mld dolarów, przy średniej wartości jednego drzewa 3 938 dolarów[4].
Nieustająca polska wycinka trwa w kontrze do twardych ustaleń nauki. Przestrzeń wokół nas zamienia się w pustynię. Polskie miasta, miasteczka i wsie Anno Domini 2021 roku nie są już miastami sprzed 20 czy 30 lat. Zostały ogołocone z dojrzałych drzew (czyli takich, które dają najpełniejsze usługi ekosystemowe i są ostoją bioróżnorodności), ewentualnie stoją w nich kikuty drzew przycinanych i ogławianych do chwili, aż uschną i wtedy trzeba je będzie wyciąć. Własnymi rękami dokonaliśmy spustoszenia ekologicznego i przyrodniczego, ale również kulturowego i estetycznego. Już ponosimy za to karę, także finansową: zużywamy o wiele więcej energii w okresie letnim, bo klimatyzatory pracują pełną parą. Gdybyśmy oszczędzili drzewa, nie musiałyby.
Intensywność wycinek oraz ich kompulsywny charakter wskazują, że stoi za nimi coś więcej niż tylko chęć zysku czy uzyskania inwestycyjnego efektu „wow”, niezbędnego, by wygrać wybory w polskich samorządach. Głęboko ludzka potrzeba kontroli sytuacji, działania za wszelką cenę, porządkowania terenu do czasu całkowitej eliminacji życia biologicznego z danego obszaru, tłumiona przez lata wola remontowania i modernizowania otoczenia, źle rozumiane bezpieczeństwo (to najczęstsze uzasadnienie dla wycinek, dokonywanych zwykle bez jakiejkolwiek analizy ekspertów), składają się na efekt niepowetowanych strat w przestrzeni estetycznej i ekologicznej wokół nas. Niepowetowanych, bo nasadzenia zastępcze, którymi raczą nas animatorzy masowych wycinek, w żadnym wymiarze nie zastępują niczego, co wycięto – ani pod względem ilościowym, ani ekosystemowym, ani estetycznym, ani kulturowym. Masowa polska wycinka w imię rewitalizacji, inwestycji i bezpieczeństwa już dziś nasila skutki zmiany klimatu, a za chwilę będzie prawdziwą katastrofą.
Oczywiście pojawia się opór, głównie lokalny. Setki pasjonatów, wrażliwych ludzi, przyrodników, każdego dnia walczą z nonsensem wycinania i niszczenia drzew. Na tym poziomie ocalenie kilku drzew w jednym punkcie miasta okupione jest, niestety, stratą setek w innym. Uratowane miejskie drzewo nijak się ma do tysięcy wyciętych w niekończących się modernizacjach i budowach dróg. Jedynie systemowa zmiana i przemyślenie roli przyrody w świecie katastrofy klimatycznej i ekologicznej, potraktowanie jej jak zasobu czy infrastruktury krytycznej (jak sieci energetyczne, koleje, łączność) może nas uratować. Jeśli nie weźmiemy za nią odpowiedzialności, jeśli politycznie elity nie pochylą się nad tym problemem, nie wysłuchają przedstawicieli świata nauki, nasza cywilizacja upadnie, zanim nastąpi klimatyczna katastrofa. Nasz los rozstrzygnie się w najbliższych latach, a my wszyscy – elity polityczne i wyborcy – jesteśmy odpowiedzialni za wynik. W żadnej sytuacji nie stać nas na dalsze usuwanie drzew z naszego otoczenia.
---
Andrzej Gąsiorowski – adwokat, aktywista klimatyczny, prezes fundacji FOTA4Climate, prowadzi blog „Dlaczego ludzie wycinają drzewa”.
[1] Halina Barbara Szczepanowska, Drzewa w mieście – zielony kapitał wartości i usług ekosystemowych, „Człowiek i Środowisko” 2015, nr 39 (2).
[2] Poradnik przyjaciół drzew, red. A. Szmigiel-Franz, K. Witkoś-Gnach, Wrocław 2014.
[3] Halina Barbara Szczepanowska, Drzewa w mieście…, dz. cyt.
[4] Tamże.