1

Jak sądzicie, co sprawiło, że nasza polityka tak radykalnie zmieniła swoje oblicze w ostatnich latach? Otóż wpływ na to miała jedna zasadnicza kwestia: z deficytu informacji przeszliśmy do ich nadmiaru. Mówiąc bardziej precyzyjnie: rzetelne informacje giną w natłoku informacji śmieciowych. Zalew „newsów” zawdzięczamy oczywiście internetowi. 

Nikt z nas – nawet ci, którzy żyją z czytania informacji – nie zdoła przerobić tej lawiny. Jesteśmy wprost bombardowani „newsami”: w pracy, podczas rekreacji, w podróży, w łóżku, w trakcie posiłku. Dodatkowo w swoistej wirówce szukamy informacji potwierdzających nasze wcześniejsze tezy. Internet służy więc do zdobywania nie wiedzy, ale „dowodów” na uprzednio powzięte i wypracowane przekonania. Do naszego słownika trafiają nowe zwroty opisujące ten wycinek rzeczywistości: bańki filtrujące, bańki informacyjne, fake newsy.

Szukając potwierdzenia dla swoich poglądów politycznych czy religijnych, szybko trafiasz na ludzi, którzy myślą i czują podobnie jak ty, a świat opisują językiem podobnym do twojego. Odkrywasz, że nie jesteś sam. W sieci masz mnóstwo przyjaciół o poglądach zbliżonych lub analogicznych do twoich. Bez dostępu do sieci mógłbyś tkwić w błędnym przekonaniu, że jesteś w swoich poglądach osamotniony. Internet przychodzi ci w tym przypadku z pomocą.

Jamie Bartlett w książce Ludzie przeciw technologii. Jak Internet zabija demokrację[1] przekonuje, że dwie rzeczy zmieniają grupę ludzi o analogicznych poglądach w aktywne, zaangażowane plemię polityczne: wspólna walka i poczucie krzywdy. Internet zaś jest największym i najlepiej zaopatrzonym kontenerem poczucia krzywdy w dziejach ludzkości.

Potrzebujecie przykładów? Proszę bardzo.

Jeśli jesteś antysemitą, od ręki znajdziesz tweety czy strony internetowe prawdziwych Polaków, którzy nazywają Żydów parchami i udowadniają, że Żydzi chcą zguby naszej ojczyzny.

Jeśli jesteś rasistą, bez problemu wyszukasz w necie dowody na to, że dzieci-uchodźcy z Syrii stwarzają śmiertelne zagrożenie dla naszego bezpieczeństwa i naszej tradycji.

Jeśli jesteś homofobem, utwierdzisz się w przeświadczeniu, że za wszystkimi nieszczęściami świata stoją geje.

Jeśli z kolei jesteś gejem, znajdziesz setki informacji na temat dyskryminacji osób homoseksualnych.

Jeśli jesteś katolikiem w Polsce, wstrząsną tobą opinie lewaków, którzy naśmiewają się z Kościoła.

I tak dalej.

Każdy z przywołanych tu przykładów niesie ze sobą poczucie krzywdy określonej grupy społecznej, czasem słuszne, innym razem wyimaginowane. Problem w tym, że za sprawą internetu nie musimy już owych racji weryfikować. Nie musimy też konfrontować się z faktami czy odmiennymi opiniami. Dzięki sieci możemy spędzać czas w grupie, która podziela nasze przekonania i emocje. 

Czy pozostając w bańce informacyjnej i wśród „samych swoich”, „internetowych przyjaciół”, mamy szansę zobaczyć prawdziwy obraz świata? I czy nie zamieniamy się w osoby, które jak diabeł święconej wody boją się konfrontacji z innymi poglądami, by nie psuć sobie dobrego samopoczucia? 

Na tym nie koniec naszych problemów. Druga strona medalu internetowej rzeczywistości – pisze Bartlett – też nie jest wesoła. W sieci bowiem wszystko musi być natychmiastowe, instynktowne i emocjonalne.

Wiemy, że w sieci wszystko dzieje się TERAZ i jest radykalnie spersonalizowane. W jednej chwili mamy dostęp do wszystkiego: milionów stron, zdjęć i filmików, w dodatku za darmo. Informacje możemy udostępniać, przesyłać znajomym, a także… tworzyć. Towarzyszy nam w tym szaleńczym procesie nieznośny ciężar teraźniejszości.

Internet to również, a może przede wszystkim emocje. Rozum w sieci przeszkadza. Prędkość i emocje – te dwie rzeczy sprawiają, że nasza zdolność do racjonalnej oceny politycznej rzeczywistości staje się syzyfowym wysiłkiem. Oczekuje się, że nowoczesny obywatel przepuści przez siebie miliony informacji dziennie, by na ich podstawie podjąć roztropną decyzję. 

To marzenie ściętej głowy. Dlatego polegamy na „efekcie potwierdzania”: zapoznajemy się z materiałami, z którymi się zgadzamy. Akceptujemy informacje, z którymi i tak wcześniej się utożsamialiśmy. Dzieje się tak dlatego, że w dobie szumu informacyjnego szukamy siły i komfortu, a unikamy niepewności i lęku.

Czy zatem można przekroczyć logikę stada i plemienia, w którą wpycha nas internet, a którą akceptujemy w imię komfortu i spokoju? Czy jesteśmy gotowi zmierzyć się nie tylko z rzeczywistością, ale także wdawać się w polemiki z oponentami? 

Jamie Bartlett opisuje sytuację ze stycznia 2014 roku. W stanie Iowa trwał wiec wyborczy Donalda Trumpa. Były prezydent Stanów Zjednoczonych i zarazem kandydat do Białego Domu powiedział, że mógłby „stanąć pośrodku Piątej Alei, zastrzelić kogoś, a i tak […] nie straciłby wyborców”. Przekładając tę logikę na nasz grunt: mam przekonanie graniczące z pewnością, że Jarosław Kaczyński mógłby wyjść i oznajmić, że wziął od austriackiego biznesmena kopertę, w której było pięćdziesiąt tysięcy, a i tak nie straciłby zwolenników. 

Zapytacie: dlaczego? Otóż w czasach, gdy emocje górują nad rozumem, uprzedzenia nad rzetelnością, a lojalność plemienna nad szukaniem kompromisu, Trump i Kaczyński mogą mieć przerażającą rację; cokolwiek zrobią, wyborców (wyznawców) nie stracą. Witajcie w nowym wspaniałym świecie internetowych plemion.

 

2

Przywołana sytuacja to wymarzony grunt dla rozprzestrzeniania się postprawdy. W tym ponowoczesnym królestwie nie ma już w zasadzie dostępu do faktów, bo rządzi tyrania interpretacji. Dzisiejszy świat doskonale opisuje zasada sformułowana przez brytyjskiego pisarza Terence’a Pratchetta: „kłamstwo [czyli postprawda – przyp. J.M.] obiegnie cały świat, zanim prawda zdąży włożyć buty”. Nad niemożnością dostępu do czystego faktu, nad trudnościami z ustaleniem podstawowego znaczenia pojęć, zabójczymi dla naszego życia wspólnotowego, rozdzierają dziś szaty wybitni myśliciele. 

Dobrze znany polskiemu czytelnikowi amerykański historyk Timothy Snyder dobitnie pokazuje, czym grozi rezygnacja z prawdy w życiu publicznym.

 

Rezygnując z prawdy, oddajemy władzę tym, którzy ze swym bogactwem i charyzmą zastępują ją spektaklem. Bez zgody co do podstawowych faktów obywatele nie stworzą społeczeństwa obywatelskiego, które pozwoli im się bronić. Tracąc instytucje, które upubliczniają ważne dla nas fakty, pogrążamy się w atrakcyjnych abstrakcjach i fikcjach. Prawda broni się szczególnie słabo, gdy nie ma jej zbyt wiele wokół, a epoka Trumpa – jak epoka Putina w Rosji – to schyłek wiadomości lokalnych. Nie zastąpią ich media społecznościowe, które wzmacniają mentalne nawyki każące szukać bodźców emocjonalnych i pociechy, co zaciera granicę między tym, co wydaje się prawdą, a tym, co nią jest[2].

 

Zasadniczy kłopot w dotarciu do podstawowych faktów dostrzega również Rutger Bregman, holenderski historyk i filozof, autor głośniej książki Homo sapiens. Proponuje następujący eksperyment: wyobraźmy sobie, że na rynku pojawił się lek, którego zażywanie wprowadza „błędną ocenę ryzyka, niepokój, obniża nastroje, wyuczoną bezradność, pogardę i wrogość wobec innych oraz brak wrażliwości”[3]. Sądzicie, że rządzący powinni taki specyfik natychmiast wycofać z rynku? Jasne, że tak. Tu się zgadzamy. Tyle że my, a szczególnie nasze dzieci, ten lek, a zarazem truciznę każdego dnia masowo zażywamy. Są nim wiadomości.

Bregman uważa podobnie:

 

Wychowano mnie w przekonaniu, że informacje są dobre dla naszego rozwoju. Że jako zaangażowany obywatel mam obowiązek czytać gazety i oglądać wieczorne wiadomości. Że im pilniej śledzimy wydarzenia w kraju, tym lepszy mamy obraz sytuacji i tym zdrowsza jest nasza demokracja. W obecnych czasach rodzice nadal opowiadają tę historię swoim dzieciom, ale naukowcy dochodzą do bardzo różnych wniosków. Jak wynika z dziesiątków badań, wiadomości stanowią zagrożenie dla zdrowia psychicznego[4].

 

Oczywiście zapytacie: co złego jest w wiadomościach? Czyżby wiedza nagle zaczęła szkodzić naszym dzieciom? Holenderski filozof przywołuje badania sprzed kilku lat. Socjologowie zadali respondentom w trzydziestu różnych krajach proste pytanie: „Czy uważasz, że, ogólnie rzecz biorąc, świat staje się lepszy, pozostaje taki sam czy jest gorszy?”. Co się okazało? W każdym kraju, od Rosji, poprzez Kanadę, na Węgrzech kończąc, zdecydowana większość ludzi odpowiedziała, że sytuacja się… pogarsza. A przecież jest dokładnie odwrotnie. „W ciągu ostatnich kilku dziesięcioleci obniżył się poziom skrajnego ubóstwa, spadła liczba ofiar wojen, umieralność i liczba pracujących dzieci, przestępczość, poziom głodu, zmniejszył się także wskaźnik śmierci w wyniku katastrof naturalnych i lotniczych. Żyjemy w najbogatszej, najbezpieczniejszej i najzdrowszej epoce w historii” – zauważa Bregman[5].

I Snyder, i Bergman zmuszają nas do sformułowania konkluzji. Amerykański historyk udziela nam dwóch lekcji. Po pierwsze, dzięki technologii i osobistym talentom politycy pokroju Donalda Trumpa kłamią jak żaden przywódca przed nimi. Najczęściej dopuszczają się małych kłamstw, a efekt zawsze bierze się z kumulacji. Po drugie, postprawda delegitymizuje rządy prawa i toruje drogę władzy mitu. By się temu przeciwstawić, fakty musimy uznać za dobro publiczne. 

Równie ważna jest lekcja holenderskiego filozofa. Wiadomości, które przykuwają naszą uwagę, traktują o czymś wyjątkowym: ataku terrorystycznym, krwawej rebelii, klęsce żywiołowej. Im bardziej spektakularny news, tym większa jego wartość. Mówiąc krótko: dobra wiadomość to zła wiadomość. Dlatego nigdy nie będzie wam dane przeczytać reporterskiego nagłówka: „Stoję pośrodku pustkowia, gdzie wciąż nie ma śladu wojny”.

Dlaczego jesteśmy podatni na mroczny i drastyczny wydźwięk newsów? Ponieważ mamy inklinację negatywną – wykazujemy tendencję do koncentrowania się na złu, a nie na dobru. Ponadto ciąży na nas heurystyka dostępności. Jeśli bez trudu odnotowujemy jakieś zjawiska – przemoc, głód, nienawiść – uważamy, że są powszechne. „Nie jesteśmy wystarczająco racjonalni, aby mieć kontakt z mediami” – gorzko zauważył libański statystyk Nassim Nicholas Taleb[6].

 

3

Czy mamy szansę przezwyciężyć dominację postprawdy w naszym życiu publicznym oraz absorpcję złych wiadomości? Szczególnie dziś pożądane byłoby rozdzielenie rzetelnych faktów od śmieciowych wiadomości.

Powiedzmy wprost: musimy zacząć od edukacji i propagować sztukę mądrego życia, którego kluczowym elementem jest umiejętność myślenia. Martwię się, gdy patrzę na mojego syna i jego kolegów. Nie dlatego, że późno wraca do domu. Nawet nie dlatego, że nie chce się uczyć. Martwię się właśnie dlatego, że chce się uczyć, a kontynuuje edukację w liceum, gdzie panuje tyrania testów. Przyglądając się jego przygotowaniom do szkoły, podręcznikom i zadaniom, które rozwiązuje w ramach przypomnienia, dochodzę do smutnego wniosku: polska szkoła nie uczy zasadniczej sprawności – myślenia. Mam wręcz wrażenie graniczące z pewnością, że myślenie jest ostatnią rzeczą, jakiej dziś w szkole wymaga się od ucznia.

Czy można budować przyzwoite i mądre społeczeństwo, gdy system edukacyjny ma w pogardzie sztukę myślenia, szczególnie w dobie postprawdy i gloryfikacji „złych wiadomości”? Coś dziwnego od dawna dzieje się z naszą stechnicyzowano-korporacyjną cywilizacją, skoro już w drugiej połowie XX wieku niemiecki filozof Martin Heidegger stwierdził: „Najbardziej do myślenia daje to, że jeszcze nie zaczęliśmy myśleć”. Już słyszę ten chór oburzonych: jak to, nie myślimy?

Dowody? Proszę bardzo: kto, jak nie homo sapiens, stworzył naukę? A kto stworzył wielką technikę? Kto potrafi zbudować rakietę i zarazem tarczę antyrakietową? I kto, jeśli nie my, ludzie, racjonalnie organizujemy nasze codzienne życie, także to w szkołach? Na jakiej podstawie ktoś zatem ośmiela się twierdzić, że jeszcze nie zaczęliśmy myśleć? To śmieszne. Tylko szaleniec uważa, że szkoła nie uczy myślenia.

Heidegger, stary filozof ze Schwarzwaldu, nie dał się zbić z tropu. Jednym, wciąż aktualnym zdaniem rzucił rękawicę całej zachodniej cywilizacji. Ba, ksiądz Józef Tischner w książeczce Wędrówki w krainie filozofów pokazuje, że niemiecki filozof idzie dalej, i powiada, że nauka, wbrew pozorom, nie myśli. Biegłość w rozwiązywaniu testów, która podporządkowała sobie szkoły, nie ma nic wspólnego z myśleniem. Co więc robi nauka? Kombinuje i kalkuluje. Kombinowanie i kalkulowanie trudno nazwać myśleniem. Zdaniem Tischnera

 

nauka chce panować nad przyrodą – ale czy wie po co? Chce przedłużać człowiekowi życie – ale czy wie, jaki sens ma życie? Posyła ludzi na księżyc – ale czy umie powiedzieć, co dla człowieka jest rzetelną wartością? Mówimy, że jesteśmy intelektualistami, ale spory, jakie ze sobą prowadzimy, a zwłaszcza sposób ich prowadzenia, dość gruntownie temu przeczą. Na każdym kroku kłuje w oczy bezmyślność świata[7].

 

Czym zatem jest rzetelne myślenie? Rodzajem duchowej siły, dzięki której człowiek uwalnia się od złudzenia pozornej wiedzy i fałszywej pewności. Myśleć – pisze cudownie prosto i jednocześnie przenikliwie Marcia Schuback – „to zmieniać siebie”[8]. W myśleniu chodzi ostatecznie o to, żeby nie zastygnąć w swoich poglądach, ciągle się wyłamywać – również z siebie. Dlatego myślenie ma prowadzić do prawdy. Myślenie ciąży ku prawdzie jak oczy ciążą ku barwom, a uszy ku dźwiękom. Tylko wtedy, gdy człowiek myśli, chce też wiedzieć, jak rzeczy mają się naprawdę.

Nieszczęścia, jakie nas otaczają i jakie sami wywołujemy, dowodzą, że prawda nie zawsze jest górą. Cóż zatem jest przeciwieństwem prawdy? Oczywiście nieprawda. Człowiek w nią popada, gdy błądzi. Błądzić znaczy: zgubić drogę, orientację. Wiemy, że kto pobłądzi przez własną nieroztropność w górach, może zgubić siebie. Dlatego kluczowe pytanie brzmi: co decyduje o tym, że człowiek błądzi?

Ksiądz Józef Tischner wyróżnia dwa źródła nieprawdy: zmysły i rozum. Przez zmysły przenikają do nas złudzenia; przez rozum – przesądy. Kiedy popadamy w złudzenia? Na przykład wtedy, gdy o zmierzchu w kłodzie na jeziorze widzimy topielca albo idąc nocą przez las, każdy szmer odbieramy jako wielki hałas. Złudzenia budzą lęk. Ten z kolei rodzi nowe złudzenia. Już widać jak na dłoni, że trudno przedrzeć się do prawdy, gdy ulegamy złudzeniom.

Kiedy natomiast popadamy w przesądy? Za nie odpowiedzialny jest rozum: wydaje sądy i odnosi się do sądów wydanych przez innych. Zweryfikowanie ich wszystkich przekracza nasze możliwości, więc część z nich przyjmujemy „na wiarę”. Popadamy zatem w przesądy, a nawet, jak twierdzą niektórzy, człowiek cały jest przesądem. 

Od prawdy odchodzimy również z winy kłamstwa. Kartezjusz doskonale pokazał, że błądzimy w świecie, w którym panuje zakłamanie. Jakby demon nami zawładnął i nieustannie nas zwodził. Czym się różni iluzja od kłamstwa? Iluzja rodzi się w samotności, a kłamstwo – w tłumie, we wspólnocie. Dlatego jest tak niebezpieczne, szczególnie w dobie, kiedy historię Europy, nowożytną historię, tworzy słowo.

Słowa, przekonywał Abraham Joshua Heschel, żydowski rabin polskiego pochodzenia, mają „moc stwarzania świata”. Za ich pomocą można czynić dobro lub zło. Człowiek musi więc uważać, co mówi. Heschel powtarzał, że Holocaust nie zaczął się wraz z budową pieców krematoryjnych, a Hitler nie doszedł do władzy dzięki czołgom i broni palnej. Koszmar Zagłady zaczął się od słów pełnych zła, nienawiści i pogardy. Krematoria mogły pracować pełną parą, gdyż jak zaraza rozpowszechniło się kłamstwo, że Żydzi to tylko podludzie. Można więc ich było bezkarnie zabijać. Śmierć i życie znajdują się we władaniu języka – głosi Księga Przysłów. Kto ma władzę nad słowami, ten ma władzę nad duszami.

Jak zatem my, ludzie, homo sapiens, możemy przestać pomnażać nieszczęścia świata? Ksiądz Tischner podąża tropem Heideggera. Droga jest jedna: zacząć myśleć.

Co to dokładnie znaczy? Tischner nie daje prostej, pozytywnej odpowiedzi. Nie mówi, że trzeba zrobić to lub tamto: jeść dużo pestek dyni, bo pomagają się skoncentrować, albo udać się na trzy dni do pustelni, żeby się wyciszyć i przeżyć iluminację. Podsuwa nam jednak cztery tezy, które podpowiadają nie tyle, czym jest myślenie, ale raczej czym ono z pewnością nie jest. To metoda filozofii negatywnej. Jeżeli będziemy wiedzieć, czym autentyczne myślenie nie jest, może szybciej dostrzeżemy, czym być powinno.

Rzetelne myślenie nie prowadzi do żadnej wiedzy, nie daje żadnej przydatnej do życia mądrości (mądremu wcale nie jest lżej, wręcz przeciwnie!), nie rozwiązuje żadnej zagadki świata ani – co kluczowe – nie daje żadnej siły do działania. Raczej powstrzymuje przed działaniem. Myślenie woli niemoc niż przemoc. O każdej z tych tez można by napisać filozoficzny traktat, ale Tischner podkreśla jedną kluczową cechę: myśleniu nie zależy na jego owocach. Dodałbym: myślenie jest bezinteresowne. Kiedy rzeczywiście myślisz, chcesz tylko dociec, jak jest naprawdę. Nie zależy ci na sukcesie ani pieniądzach. Dążąc do prawdy, sięgamy po rozmaite środki: doświadczenie, eksperyment, świadectwa innych. Wiedzieć, jak jest naprawdę, „znaczy pozwolić być temu, co jest. Myślenie pozwala być i dlatego tak ściśle związane jest z miłością”[9].

Czy to, co napisałem, idąc po śladach księdza Tischnera, nie jest koronnym świadectwem dla polskiej szkoły na to, że filozofia – umiłowanie mądrości – to rodzaj szlachetnego, ale bezużytecznego pięknoduchostwa? I że rację mają ci „naukowcy”, ci urzędnicy od ministerialnych programów i ramówek, którzy pogardzają filozofią?

Sięgam do Tischnera raz jeszcze, do drugiego listu do studentów: „człowiek myślący myśli nie tylko dla siebie, ale w jakiejś mierze, a może przede wszystkim dla innych”[10]. Edmund Husserl, wybitny niemiecki myśliciel, mówił, że filozofowie są „funkcjonariuszami całej ludzkości”[11]. Co to znaczy? To, że właśnie filozofowie ustalają wzorzec myślenia właściwy danej epoce. W posłudze myślenia wyraża się poczucie odpowiedzialności za los człowieka jako homo sapiens.

Jeden z bliskich mi myślicieli, św. Augustyn, powiadał: „Kochaj i rób co chcesz”. Gdybym został poproszony o jedną radę dla polskiej szkoły usiłującej wyjść z obecnego impasu, gdybym miał doradzić ministrowi edukacji, jak skutecznie zawalczyć z postprawdą, sparafrazowałbym słowa św. Augustyna i powiedział: „Szkoło, myśl i rób co chcesz!”. W ten sposób sprawisz, że ludzka bezmyślność, która jest źródłem cierpienia świata, przestanie się mnożyć. Bo przecież na tym polega sztuka mądrego życia.

 

[1] J. Bartlett, Ludzie przeciw technologii. Jak Internet zabija demokrację, przeł. K. Umiński, Katowice 2019.

[2] https://wyborcza.pl/magazyn/7,124059,26702100,usa-timothy-snyder-nie-sam-donald-trump-jest-winien-ktos-go.html (dostęp: 2 lutego 2021).

[3] R. Bergman, Homo sapiens. Ludzie są lepsi, niż myślisz, przeł. E. Skowrońska, Poznań 2020, s. 30.

[4] Tamże.

[5] Tamże, s. 31.

[6] Cyt. za: tamże, s. 32.

[7] J. Tischner, Wędrówki w krainie filozofów, Kraków 2008.

[8] M. Schuback, Pochwała nicości. Eseje o hermeneutyce filozoficznej, przeł. L. Neuger, Kraków 2008, s. 12.

[9] Tamże, s. 24.

[10] J. Tischner, List do studentów, „Logos i Ethos” 1998, nr 1 (6), s. 5.

[11] Cyt. za: tamże.

Opinie

Kto da im skrzydła?

Etyka dobromyślności

Państwo bez głowy

Władza silniejsza niż nienawiść

To nie koniec bitwy o Śląsk

Czarne dwa lata polskiej edukacji

Ojczyzna

Tylko klęska Putina zapewni pokój

„Polacy, pamiętajcie o Białorusi”*

O mądrości

Jak trwoga to do samorządów

Kto zatruł Odrę?

Polityka, Kościół, wybory

Historia według Roszkowskiego

Tischner: człowiek o szerokich rękawach

Kłamstwo polityczne

Jak działa społeczeństwo obywatelskie?

Abecadło wojennych zbrodni

Bezpieczeństwo, wolność, jedność

Koniec epoki złudzeń

To Ziobro rozdaje dziś karty

(S)prawa Polek

Polskie firmy pod ścianą, a rząd udaje, że problemu nie ma

Nie ma Polski solidarnej, bez Polski przedsiębiorczej

Państwo bez mocy

Układ Warszawski bis

Prawdziwa skala drożyzny dopiero przed nami!

Czuły patriotyzm

Gdy zwycięzca nie bierze wszystkiego

Zapełnić pustkę w życiu i portfelu

Suwerenność i duma