Szczyt Rady Europejskiej w Brukseli okazał się całkowitą porażką polskiego rządu. Zatwierdzone zostały wszystkie kierunki, których zawetowaniem w ostatnich tygodniach groziła Zjednoczona Prawica. Jedynym wygranym niewielkich ustępstw, jakie pod infantylnym naciskiem Polski poczyniły pozostałe państwa unijne, jest kleptokratyczny rząd Viktora Orbána. Wszystkie pohukiwania Solidarnej Polski pod hasłem „weto albo śmierć” okazały się bajką na potrzeby widzów TVP. Całe szczęście. Państwa UE osiągnęły porozumienie w sprawie długoterminowego budżetu Europy oraz tymczasowego narzędzia służącego odbudowie gospodarki – Next Generation EU.
Nie mniej ważnym, choć w krajowej debacie niesłusznie zepchniętym na drugi plan ustaleniem ze szczytu jest zgoda wszystkich państw członkowskich, w tym Polski, na nowy cel redukcji emisji CO2 do 2030 roku. Stawiam tezę, że dla polskiej gospodarki jest to ustalenie ważniejsze. Na szczycie zapadła decyzja, że w ciągu dekady emisje CO2 muszą w całej UE zostać zredukowane o 55% (w stosunku do roku 1990). Wcześniejsze ustalenia mówiły o redukcji emisji o 40%. Osiągnięcie tego celu będzie wymagać gruntownych reform. Przykładowo, do 2030 roku udział produkcji energii elektrycznej ze źródeł odnawialnych w UE musi wzrosnąć co najmniej dwukrotnie w stosunku do obecnie przyjmowanego poziomu 32%.
Z punktu widzenia walki z klimatycznym wyzwaniem ustalenie nowego celu redukcyjnego to świetna wiadomość. Cel neutralnej klimatycznie Europy w roku 2050 staje się bardziej realny. Wiele stosunkowo łatwych kroków niesłusznie odkładano przecież na później. Bardziej ambitny cel pośredni wymusi szybsze działania.
Z punktu widzenia Polski nowy cel to jednak także olbrzymie wyzwanie. Czemu dla naszego kraju temat redukcji emisji gazów cieplarnianych jest tak ważny i trudny? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, musimy spojrzeć na strukturę naszego przemysłu i energetyki. Te dwa obszary odpowiadają bowiem za 60% emisji gazów cieplarnianych w Polsce.
Przemysł odpowiada za około 22% emisji gazów cieplarnianych w naszym kraju. W strukturze produkcji dominują paliwa, chemikalia oraz cement, co sprawia, że pomimo trwającej już 30 lat restrukturyzacji wciąż należy on, niestety, do najbardziej energochłonnych w UE – każdego roku emituje około 90 milionów ton CO2e. Bez zmiany struktury produkcji, poprawy efektywności energetycznej oraz zastosowania rozwijanych, choć wciąż niedostępnych technologii, jak choćby wychwytywanie i magazynowanie CO2, o gruntowną dekarbonizację będzie trudno.
W przypadku energetyki wiele rozwiązań jest już na stole, lecz brakuje politycznej woli do ich szybkiego wdrażania. Obecnie polski miks energetyczny należy do najbardziej emisyjnych w UE. Ponad 70% energii w Polsce wytwarzają elektrownie węglowe; z OZE uzyskujemy niespełna 14%. Każda kilowatogodzina wyprodukowanej energii oznacza emisję około 700 gramów CO2, podczas gdy na przykład w Hiszpanii jest to mniej niż 200 gramów, a we Francji, gdzie energetyka opiera się na niskoemisyjnej energetyce jądrowej, mniej niż 100 gramów. Za tę przepaść odpowiadają stare polskie bloki węglowe, choćby elektrownia w Bełchatowie, największy emitent CO2 w całej Unii Europejskiej. Rząd PiS zatrzymał rozwój OZE, między innymi wdrażając niesławną zasadę 10H, która na lata wstrzymała budowę elektrowni wiatrowych. Z kolei wewnętrzne tarcia w obozie Zjednoczonej Prawicy omal nie wykoleiły programu budowy morskiej energetyki wiatrowej. Mimo ponagleń ze strony ekspertów prace nad niezbędną Polsce elektrownią jądrową posuwają się w ślimaczym tempie. Na marginesie, gdyby na szczycie w Brukseli rząd zamiast o możliwość dalszej demolki wymiaru sprawiedliwości powalczył o włączenie atomu do Green Dealu i Taksonomii Zrównoważonego Finansowania, bloki jądrowe mogłyby powstać szybciej i byłyby tańsze.
Dlaczego rząd zwleka z efektywniejszym wsparciem OZE czy rozwojem energetyki jądrowej? Bez wątpienia przyczyn należy szukać na Śląsku. Już dziś jasno widać jednak, że plany obecnego rządu, żeby utrzymywać przy życiu górnictwo aż do 2049 roku, są mrzonką, zwykłym kłamstwem, mającym uspokoić nastroje wśród górników. Dla przypomnienia, zgodnie z obietnicami rządu Zjednoczonej Prawicy ruchy Chwałowice i Jankowice maja pracować niemal do momentu, w którym powinniśmy osiągnąć klimatyczną neutralność. W Polsce w 2049 roku nie będzie elektrowni węglowych, po co zatem węgiel? Swoją drogą, to fascynujące, jak rząd Mateusza Morawieckiego potrafi jednocześnie oszukiwać zarówno górników, jak i działaczy Młodzieżowego Strajku Klimatycznego.
Powiedzmy to zatem w końcu otwarcie: dla polskiego górnictwa ratunku nie ma. Winne są temu nie unijne dyrektywy, ale prosty rachunek ekonomiczny. Mamy złoża na dużych głębokościach i surowiec niskiej jakości, co sprawia, że wydobycie i przerób są niezwykle kosztowne. Węgiel z Rosji importujemy nie z ukrytej miłości do Putina, ale dlatego, że to się opłaca. Dla polskiego górnictwa porozumienie z Brukseli oznacza zatem tylko przypieczętowanie tego, co nieuniknione.
Od stycznia do października 2020 roku sektor górnictwa węgla kamiennego zanotował 3,3 miliarda złotych strat. Na każdej tonie wydobytego surowca kopalnie tracą prawie 60 złotych. Tyle polski podatnik dopłaca do utrzymywania fikcji. W ciągu minionych 30 lat rachunek za utrzymywanie mrzonki o „polskim czarnym złocie” kosztował nas już 175 miliardów złotych. Dla porównania, łączne nakłady państwa na ochronę zdrowia wyniosły w 2019 roku 98 miliardów złotych. Za kwotę utopioną w górnictwie moglibyśmy zbudować 320 nowoczesnych szpitali onkologicznych, przez 12 lat dwukrotnie więcej niż obecnie wydawać na refundację leków, zbudować 7–8 reaktorów jądrowych, co pozwoliłoby na dekarbonizację połowy gospodarki, lub… jeżeli ktoś woli, kupić 5 potężnych lotniskowców.
Nie ulega wątpliwości, że Polska, ratując skazane na upadek górnictwo, straciła wielką szansę rozwojową. Nowy budżet unijny wraz z potężnym funduszem odbudowy podsuwają nam kolejną. Nie przegapmy jej.