Szczęśliwe życie nie polega na nieustającym ciągu przyjemnych doznań i radosnych przeżyć, ale na pokonywaniu trudności i przezwyciężaniu słabości – z Zygmuntem Baumanem rozmawia Jarosław Makowski
Jarosław Makowski: Miniony rok był czasem „rozjuszonego obywatela”. Indignados protestowali w Europie. W USA Occupy Wall Street. Gniew ludzi, szczególnie młodych, przenosił się na ulice i place miast. Czy ten bunt to owoc strachu przed jutrem?
Prof. Zygmunt Bauman: Te wystąpienia na publicznych placach, od Nowego Jorku po Madryt, są próbami wypełnienia pustki powstałej po uwiądzie solidarności. To zjawisko, które skłonny jestem nazywać „solidarnością wybuchową”. Gromadzi się łaknienie wspólnoty ludzkiej, powodowane jej dotkliwym brakiem w codziennym życiu lub ulotnością; jeżeli ona nawet chwilowo występuje, to nie liczy się na jej trwałość. Brak solidarności wystawia nas na groźbę samotności i indywidualnego wykluczenia. Tęsknota rośnie, dręczy, kumuluje się, staje się nieznośna, wreszcie dochodzi do wybuchu. Idziemy wszyscy na ten sam plac, o tej samej godzinie, tego samego dnia. Wszyscy niesiemy te same plakaty. Czujemy wokół siebie dziesiątki tysięcy ludzi to samo czujących i myślących. Wydostaliśmy się na parę dni czy godzin z lochu samotności i bezsiły. I to jest nasza moc.
Ale to chwilowe, bo po demonstracji moc z nas uchodzi jak powietrze z przekłutego balonu. Rozchodzimy się do swojej krzątaniny…
Jedni idą do domu na kawę, inni może na piwo, zależy od osobistych upodobań… Wszystko wraca do stanu poprzedniego. Michał Bachtin, bardzo wybitny filozof zza miedzy, nazwał zaszłości o podobnej logice karnawałem. To „solidarność karnawałowa”. Obliczona na czas trwania demonstracji czy pikiety. W tej jednej chwili wszyscy czujemy się solidarni. A nazajutrz wracamy do najeżonej wzajemnymi podejrzeniami, rywalizacją i uogólnioną niechęcią codzienności…
Dlaczego?
Działacze ruchu Occupy Wall Street chwalili się publicznie, czyniąc jedną z największych swoich zalet fakt, że u nich nie ma żadnych przywódców. Wszystko jest spontaniczne, żywiołowe; ludzie sami z siebie spełniają się w tłumie. Ale to, że nie mieli przywódców, było – choć głośno tego nie artykułowali – warunkiem ich przetrwania na tym samym placu przez parę tygodni. Przywódcy, jak wiadomo, mają swe programy, wizje i twarde poglądy. Dlatego są przywódcami, chcą coś konkretnego zrobić. Gdyby na tych placach pojawili się liderzy, szybko okazałoby się, jak iluzoryczna jest jedność demonstrowana przez zgromadzonych. Jak różne są interesy, pragnienia, braki, skargi i protesty, które przywiodły ten tłum w jedno miejsce. Rychło by się zgromadzeni rozpierzchli po domach, gdyby do dyskutowania programów doszło… Do swych kubłów pomyj pełnych i baniek z jadem…
Naszą obecną sytuację w sposób lakoniczny, a celny, oddaje Anna Wolff-Powęska, mówiąc: „Strach jest uczuciem poddanych, nie obywateli”.
My – poddanymi? Przecież pan profesor mówił, że co jak co, ale poddać się woli innego, przywódcy, nie zamierzamy…
Nasze poddanie jest inne od zniewolenia z minionych czasów. Étienne de La Boétie ukuł pojęcie „ochotniczego zniewolenia”, wskazując, iż poddaństwo leży w naturze człowieka. I że bardzo chętnie, aby pozbyć się odpowiedzialności, ludzie wolą złożyć odpowiedzialność na barki samozwańczych, a w charyzmat zbrojnych wodzów. Odpowiedzialność ciąży, jej zrzeczenie się odciąża… Uwalnia od ciernistej konieczności samodzielnego wyboru i przyjmowania odpowiedzialności za konsekwencje swoich czynów na swoje wątłe barki.
Jakie dziś mamy formy zniewolenia?
Chałupniczym sposobem je produkujemy. Sami je tworzymy i sami dzień w dzień odtwarzamy. Wszystkie KGB, SB i MI5 czy CIA świata z tysiącami czy milionami swych ochotniczych czy najemnych informatorów nie mogły marzyć o zgromadzeniu takiej masy najbardziej intymnych informacji o naszych poczynaniach, myślach i zamiarach, ile my sami dzień za dniem oferujemy z własnej woli i całkiem nieodpłatnie każdemu, komu przyjdzie chęć z nimi się zapoznania. Inwigilacja jest dziś, jak powiadają Anglicy, DIY – do it yourself, zrób to sam… Nie wyciska się z nas spowiedzi ze spraw prywatnych – sami ją wykładamy na tacę, marząc, by znaleźli się na nią odbiorcy!
Przypuszczam, że duża większość z czytających protokół naszej rozmowy posiada konto na Facebooku. I spędza „na nim” sporo czasu. W jednym celu: by świat skwapliwie informować o swoich upodobaniach, zamierzeniach i marzeniach, sympatiach i antypatiach, szlachetnych czy niecnych planach. Inwentaryzujemy skwapliwie adresy „kręgu”, tak zwanego „networku” ludzi, z którymi utrzymujemy kontakty i z którymi jesteśmy jednej myśli. Powtarzam: nigdy w historii żadna tajna służba nie wydostała przemocą czy podstępem takiej wiedzy o nas, choć wydawała na ten cel bajońskie sumy. Założyciel Facebooka wynalazł sposób, by na inwigilowaniu zarabiać, miast za nie płacić.
A pan profesor posiada konto na Facebooku?
Nie posiadam i posiadać nie będę.
Co jest złego w posiadaniu takiego konta? To, że informujemy świat o swoim życiu i zamiarach, może świadczyć tylko o tym, że nic do ukrycia nie mamy. Że, mówiąc wprost, jesteśmy czyści jak łza.
W swoim niewybaczalnie długim życiu przeżyłem kilka zupełnie różnych typów społeczeństwa. I nie znalazłem właściwie wśród nich ani jednego, które nie wymagałoby jakiejś naprawy. Każdemu udawało się rozwiązywać lub łagodzić ten czy ów problem, ale zawsze kosztem zaniedbywania bądź tworzenia innych zagrożeń.
„Solidna nowoczesność” – okres, który poprzedzał nadejście „płynnej nowoczesności” – miała, oczywiście, wiele groźnych wad. Ów system dotknięty był bakcylem totalitaryzmu, nosił w sobie zalążki dyktatury, ludobójstwa czy krwawych i wieloletnich wojen. Miała jednak ta formacja cechę, której dotkliwie brak w naszej płynnej współczesności: była swoistą fabryką ludzkiej solidarności. Układ społeczny, w jakim człowiek od urodzenia i w ciągu życia przebywał, podnosił walory zbiorowego działania, łączenia szeregów i sił, stowarzyszania się – tego wszystkiego, co skłonni jesteśmy dziś nazywać „społeczeństwem obywatelskim”. Przykładowo, czegokolwiek fabryka by nie produkowała, tworzyła – jako produkt uboczny – właśnie ludzką solidarność. Ludzkie dążenia do tego, żeby zakładać związki i się do nich garnąć, spółdzielnie, kasy pomocy wzajemnej, iść zgodnie na strajk, dzielić się ryzykiem, wspólnie podejmować walkę o poprawę warunków życiowych.
Płynna nowoczesność jest czymś radykalnie odwrotnym: jest zakładem demontażu solidarności. To wręcz jej znak firmowy. Ba, jest fabryką wzajemnej podejrzliwości, niechęci i konkurencyjności. Dobrze opisuje ją nieprzetłumaczalny angielski zwrot: one-upmanship. Idzie o to, by wspiąć się choćby o jedno oczko wyżej niż sąsiad… Zamiast chęci do łączenia szeregów, solidarności, ludzie specjalizują się w kopaniu jeden pod drugim dołków – w imię tejże racjonalności, która ich przodkom doradzała wzajemną lojalność: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Są pogrążeni we wzajemnej konkurencji nie dlatego, że są głupi lub niemoralni z natury, ale dlatego, że tak nakazuje wszem i wobec logika społeczeństwa, w jakim im żyć wypadło.
Tyle że w ten sposób postępujemy dokładnie wbrew naszym dobrze pojętym interesom. Czy to nie paradoks?
Gdy przyjdzie do następnej rundy zwolnień z pracy, do skracania etatów, liczy się to, by owo zło nie na mnie spadło. Trafnie opisał to Ulrich Beck: w społeczeństwie naszego typu jednostka ma za zadanie znajdowanie i stwarzanie – jednostkowymi sposobami, przy pomocy jednostkowej inteligencji, osobiście posiadanych zasobów – indywidualnych rozwiązań dla społecznie stwarzanych problemów. Owo zadanie stawia ludzi stojących nawet blisko siebie, fizycznie i moralnie, w sytuacji konkurencji. Doskwiera nam więc brak ludzkiej solidarności, brak możliwości liczenia na innych. Brak chęci, popędu do tego, żeby się zejść i trwać razem, i wspólnie podejmować odpowiedzialność wraz z ryzykiem porażki.
Nasza struktura społeczna przypomina wyścig szczurów, a ten wygrywają szczury największe. Z drugiej strony nie ma zgody na ten świat, który charakteryzuje niesprawiedliwość. Zwłaszcza ludzie młodzi pytają: co mamy robić, by tę sytuację zmienić?
Po pierwsze, jesteśmy dziś skazani na eksperymentowanie. Wiemy, skąd idziemy, ale nie wiemy, dokąd zmierzamy. Brak jasno wytyczonej ścieżki czy wyraźnego planu działania. Dawniej wypróbowane sposoby działania przestały być skuteczne, a nowych dopiero szukamy. A szukać znaczy eksperymentować, nawet kiedy się nie ma pewności albo nawet częściowej pewności, że to eksperymentowanie doprowadzi w końcu do pożądanego rezultatu.
Po drugie, w historii wszystkie wielkie zmiany przyszły w sposób niespodziewany, bez zapowiedzi… Jak choćby upadek komunizmu. Ta sama logika obowiązuje wobec znajdowania środków zaradczych na problemy chwili. To banalne, co powiem, ale każda większość zaczynała od tego, że była mniejszością. W chwili, gdy rozmawiamy i łamiemy sobie głowę, co robić i jak działać, być może gdzieś w Ameryce Południowej czy Azji rodzą się nowe sposoby współżycia. Nie twierdzę, że będą to recepty doskonałe, ani nie roję sobie marzeń o społeczeństwie doskonałym – wolnym od przywar o naprawę wołających. Leon Battista Alberti mówił, że doskonałość to stan rzeczy, w którym wszelkie dalsze zmiany mogą być tylko zmianami na gorsze – a to byłby wszak prawdziwy koniec historii. I człowieka. Nie o doskonałość więc idzie. Chodzi o ujmowanie ludziom cierpień, bez wiary w to, że się im wszystkim raz na zawsze zaradzi.
Dlaczego pan profesor boi się dać jasną odpowiedź, co robić, by świat naprawić?
Profesor Wacław Lipiński ostrzegł kiedyś smarkatego studenta (ja nim byłem…): „Nigdy nie przewiduj, a już szczególnie nie przewiduj przyszłości”. Zapadło mi to głęboko w świadomość i do tej pory staram się tego pouczenia słuchać. A nadto: nie można orzekać z pewnością siebie o kształcie czegoś, co jeszcze nie istnieje. Leszek Kołakowski powiadał, że futurologia to oszustwo, bo nie można robić nauki o niczym. A przyszłość nie istnieje: gdy zaistnieje, będzie już teraźniejszością. Czyli przestanie być przyszłością.
Czyli o tym, czego nie ma, pan profesor woli milczeć…
Mogę oczywiście powiedzieć o pewnych zasadach heurystycznych, które wszak nie nadają się do sporządzania „map drogowych” – nie są zbiorem gotowych recept. Pomagają tylko jako tako orientować się, w którą stronę skręcić na kolejnych skrzyżowaniach dróg. Porad, recept i przepisów na lepsze życie jest zresztą nie tyle deficyt, co właśnie nadmiar, utrudniający orientację, miast ją wspomagać.
Co zatem mamy robić?
Jedna porada, jaką chciałbym się tu podzielić, pochodzi od Václava Havla, a druga od Richarda Sennetta. Václav Havel, jak wiadomo, zdołał obalić najpaskudniejszy bodaj barak w komunistycznym obozie. Jak to zrobił? Jakim orężem dysponował? Nie był wcale mocniejszy od tych młodych ludzi dzisiaj, którzy wymawiają się od zaangażowania, zsyłając się na brak mocy. Nie miał Havel niczego, co się powszechnie uważa za niezbędne do wywierania wpływu na bieg zdarzeń. Nie miał wyrzutni rakietowych ani lotniskowców, ani zastępów spadochroniarzy. A i nie miał wstępu do telewizji, w której mógłby zabiegać o podziw i poklask mas…
Jaką zatem tajemniczą bronią dysponował Havel?
Otóż Havel miał nadzieję. I jej nie tracił, nawet gdy był świadkiem przygnębiająco potulnej odpowiedzi Czechów na sowiecką inwazję, ich szybkiego pogodzenia się z nowo-starym porządkiem. Miał też odwagę, mimo że groził mu na co dzień los, jaki dziś u nas można sobie tylko wyobrażać w nocnych koszmarach. Havel był gotów słono płacić za obronę tego, w czego słuszność wierzył. I wreszcie, był uparty. Nie ustępował, mimo że przez sporą część życia ponosił nieporównanie więcej porażek niż sukcesów. Wszyscy mamy w swym osobistym arsenale nieco tego oręża, ale w odróżnieniu od Havla jakże rzadko po nie sięgamy.
Autorem drugiej użytecznej heurystycznej wskazówki jest w moim przekonaniu Richard Sennett. Przedstawił ją w trójdzielnej formule „nieformalnej, otwartej współpracy”, w jakiej upatruje zasadę „działania z perspektywą” w naszym okrutnie pokawałkowanym i wytrąconym z rytmu świecie…
Co dokładnie znaczy „nieformalne, otwarte współdziałanie”?
Nieformalność to tyle, co nieprzystępowanie do interakcji ze z góry przyjętym porządkiem dnia i kodeksem postępowania. Trzeba raczej zakładać, że agenda i zasady procedury wyłonią się w toku i w miarę postępu współpracy; interakcji z ludźmi o odmiennych wszak poglądach, z którymi na razie brak nam płaszczyzny porozumienia…
Z kolei postulat otwartości wymaga, by przystępując do interakcji, nie przyjmować z góry założenia, że prawda i słuszność są twardo i raz na zawsze po naszej stronie i że w tym, co ma nastąpić, idzie już tylko o to, by dowieść – perswazją czy przemocą – że to my mamy rację, a pozostali się mylą. Wymaga, innymi słowy, by przyznać możliwość własnego błędu i cudzej racji…
Wreszcie postulat traktowania interakcji jako współdziałania – by w odróżnieniu od większości debat publicznych, a już szczególnie polemik politycznych, przyjąć postawę nie tylko nauczyciela, ale i ucznia zarazem. Idea współdziałania zakłada, że każdy z uczestników wnosi w wianie własne unikalne doświadczenia i przemyślenia, jakimi pragnie się z innymi podzielić, wraz z chęcią nauczenia się czegoś dla siebie nowego, a pożytecznego, z przemyśleń i doświadczeń innych. Współdziałanie nie jest grą o sumie zerowej. W grze zwanej współdziałaniem nie ma zwycięzców ani pokonanych. Wszyscy wychodzą z niej mądrzejsi, niż w nią wchodzili. Bogatsi w doświadczenie i z poszerzonymi horyzontami.
Zdaję sobie sprawę, że chciałby pan (jak my wszyscy w głębi ducha) czegoś więcej, niż znajdzie pan w mojej odpowiedzi. Chciałoby się możliwie precyzyjnych recept na to, co i jak czynić nam wypada, i klarownego przepisu na kolejność naszych poczynań, i jasnych wskazówek co do pozbycia się obecnych tarapatów i zapobieżenia nowym – a także zapewnienia, że jeśli wszystkiego tego posłuchamy, mamy sukces w kieszeni… Wolelibyśmy pewnie „mapę drogową”, z góry nakreślającą trasę do przebycia – którym to pojęciem szermują ostatnio liczni praktykujący i aspirujący politycy Zapewne wolałby pan, bym, niczym oni, pochwalił się, że taką mapę, wraz z talentem proroczym do jej sporządzenia niezbędnym, posiadam. Na swoje usprawiedliwienie jednakże, a i pana, i własne pocieszenie, wskazać mogę, że jeszcze żadna z puszczonych w obieg „map drogowych” nie doprowadziła nas do obiecanego raju.
Słuchając pana profesora i czytając pańskie książki, można dojść do wniosku, że nie lubi pan tego świata. Czy Zygmunt Bauman w tym świecie jest szczęśliwy?
Gdybym świata nie lubił, tobym się do niego nie odzywał. Ale wciąż mam tę (płonną, być może, ale skłaniającą do wysiłku) nadzieję, że jeśli się odezwę, to może przekaz zalakowany w butelce i powierzony morskim falom ktoś gdzieś kiedyś wyłowi. Może ktoś kartkę z butelki wyciągnie i co na niej napisane, przeczyta, a to, co przeczyta, zrozumie i jakieś istotne dla siebie wnioski zeń wysnuje. Jeżeli zaś wytykam wady zamieszkanego przez nas świata, to dlatego, że nazbyt już często skrywane są one za ciężką kurtyną politycznych ideologii. Jako że ten świat lubię, chcę, by jego mieszkańcom żyło się lepiej, a nie gorzej – w tym celu darciem kurtyn się zajmuję…
Uwaga na zakończenie… Johanna Wolfganga Goethego też pytali, gdy sięgał już niemal obecnych moich lat, czy jest szczęśliwy. A odpowiedzi udzielił takiej: „Miałem bardzo szczęśliwe życie” – dodając po chwili, że nie może sobie przypomnieć ani jednego szczęśliwego tygodnia… Toutes proportions gardées (gdzie mi tam do Goethego!) podobnie mógłbym odpowiedzieć. Tydzień od początku do końca szczęśliwy chyba się ludziom nie przydarza, zresztą sam Goethe stwierdził, że nie ma nic nudniejszego niż długi ciąg pogodnych dni…
Wbrew pospolitemu dziś, a jakże mylnemu mniemaniu, szczęśliwe życie nie polega na nieustającym ciągu przyjemnych doznań i radosnych przeżyć, ale na pokonywaniu trudności i przezwyciężaniu swych słabości. No i na zadowoleniu, jakie przynieść może świadomość dobrze wykonanej roboty.
Tekst pochodzi z drugiego numeru Instytutu Idei, kwartalnika Instytutu Obywatelskiego. Czasopismo jest w pełni dostępne na naszych stronach
*Zygmunt Bauman – socjolog, filozof, eseista. Emerytowany profesor socjologii na University of Leeds.
Tekst pierwotnie opublikowany na stronach Instytutu Obywatelskiego w lutym 2013 roku.