Fit for 55?
Światowi przywódcy dostrzegają zagrożenie, przynajmniej w sferze deklaracji. W ostatnich miesiącach podjęli szereg zobowiązań do osiągnięcia neutralności klimatycznej, przeważnie do roku 2050. Niektórzy wyznaczyli bardziej ambitne cele.
Polski rząd nie wskazał żadnej daty, co jasno pokazuje, że nawet na poziomie deklaracji nie wykazuje woli do realnego zajęcia się tematem. Przyjęcie przez Komisję Europejską Europejskiego Prawa Klimatycznego sprawia jednak, że także Polska jest zobowiązana do realizacji unijnych celów klimatycznych. Ciekawą analizę prawnego aspektu tego zagadnienia przygotował niedawno zespół ClientEarth.
Cisza z Warszawy nie pokrzyżuje zatem unijnych planów. Przyjęty przez Komisję Europejską 14 lipca bieżącego roku zestaw propozycji Fit for 55, swoista „narzędziownia” służąca ograniczeniu emisji do roku 2030 o 55 procent (w stosunku do roku 1990), to zapowiedź nie tylko radykalnego przyspieszenia działań, ale również „poszerzenia pola walki”. Do tej pory dyskusja, także na poziomie europejskim, toczyła się przede wszystkim wokół transformacji energetycznej. Pakiet Fit for 55 jednoznacznie wskazuje, że emisje redukować musimy równolegle w przemyśle, transporcie, budownictwie i rolnictwie. Kluczowe propozycje to: • reforma unijnego systemu handlu emisjami (ETS), rozszerzająca go na transport, ciepłownictwo, budownictwo, • ograniczenie do zera emisji CO2 z nowych samochodów od roku 2035, • cło węglowe.
Wyjściowa propozycja KE na pewno będzie stopniowo „rozwadniana”. Szeroki zakres i ambitne cele pakietu skutkują pytaniami o koszty jego wdrożenia, wpływ na konkurencyjność europejskiej gospodarki, obciążenia dla obywateli. Pytania i wątpliwości pojawiają się zresztą nawet w Komisji Europejskiej.
Ubóstwo energetyczne tuż za rogiem
Na horyzoncie wyraźnie rysuje się problem ubóstwa energetycznego. Obecnie główny ciężar rosnących kosztów wytwarzania energii w Polsce biorą na siebie rodzime firmy. Z czasem także konsumenci będą coraz dotkliwiej odczuwać koszty zaniechań polskich władz.
Uprawnienia do emisji CO2 dynamicznie drożeją. Tylko od początku tego roku ich cena wzrosła o 57 procent. Tymczasem emisyjność polskiego systemu energetycznego należy do najwyższych w Europie. Każda megawatogodzina oznacza dwukrotnie więcej CO2 wypuszczonego do atmosfery niż w systemie niemieckim i dwudziestokrotnie więcej niż w systemie francuskim. To nie przypadek. Z wyjątkiem niewielkiej Estonii, która energię pozyskuje ze spalania łupków bitumicznych, Polska ma „najbrudniejszą” energetykę, czyli wciąż opartą na węglu. Rząd Mateusza Morawieckiego mami górników i oszukuje Polaków, twierdząc, że stan taki jest do utrzymania. Nie jest. Zmianę wymuszą twarde regulacje i jeszcze twardsze prawa ekonomii.
Węgiel, węgiel i po węglu
W debacie nad polską transformacją energetyczną uderza koncentracja na wyeliminowaniu węgla. Jest to oczywiście krok niezbędny, ale niewystarczający. Musimy zminimalizować udział wszystkich paliw kopalnych, czyli także gazu, który absolutnie nie jest „czystym paliwem”. Dlatego autorzy uważają, że debata publiczna powinna skupić się na możliwie najszybszej ścieżce dekarbonizacji, docelowej strukturze źródeł wytwarzania, nie zaś na konkretnej dacie zamknięcia ostatniej elektrowni węglowej. Można sobie wyobrazić, że utrzymamy bloki energetyczne w charakterze rezerwy systemowej, ale ich znaczenie dla produkcji energii będzie maleć, a wraz z nim spadnie popyt na węgiel – i to znacznie szybciej, niż dziś zakładamy.
Unia Europejska podejmuje działania
Obecnie wiele emocji wzbudza ocena polityki klimatycznej Unii Europejskiej i środków, jakie UE postanowiła podjąć, by stać się światowym liderem „nowej zielonej gospodarki”. Co ciekawe, dyskusja na ten temat toczy się jakby dwutorowo. W odniesieniu do energetyki wciąż na przykład pada pytanie, czy aby na pewno energetyka oparta na węglu nie była tańsza niż OZE, tak jakby kryterium kosztu aktualnego (z pominięciem skutków długofalowych) było jedynym, jakie powinniśmy brać pod uwagę. W efekcie pojawiają się głosy, aby odrzucić instrumenty, jakie UE proponuje dla uwzględnienia kryteriów ekologicznych – na przykład mechanizm płacenia za emisje – bez propozycji zastąpienia ich innymi. Oczywiście wynika to ze skrajnego populizmu. Unia Europejska to nie sklep z czekoladkami. Nie ma opcji akceptacji polityk, które nam odpowiadają (polityka spójności), przy jednoczesnym odrzuceniu unijnego wysiłku i narzędzi do walki z kryzysem klimatycznym.
Nasuwa się tutaj analogia do dyskusji o COVID-19 i szczepionkach. Grupę negującą zmiany klimatyczne i grupę antyszczepionkową wiele zresztą łączy, wspierają je ci sami politycy. Aktualny obóz rządzący ma dylemat. Z jednej strony w rządzie Mateusza Morawieckiego i wokół niego nie brakuje osób przynajmniej słowami wspierających zwrot ku energetyce niskoemisyjnej, rozproszonej, obywatelskiej. Zarazem ich siła polityczna jest najwyraźniej znikoma, skoro podstawowe dokumenty strategiczne obowiązujące w polskiej energetyce – Politykę Energetyczną Polski, Krajowy Plan na rzecz Energii i Klimatu – kompletnie ignorują politykę klimatyczną UE. Co więcej, także Krajowy Plan Odbudowy, chociaż pozornie uwzględnia szereg inwestycji powiązanych z „zieloną rewolucją”, tak naprawdę jest na jej marginesie. Plan nie zawiera żadnych wyliczeń, jak realizacja zadań ujętych w KPO, do których finansowania zamierzamy przekonać UE, wpłynie na emisyjność polskiego sektora energetycznego, ceny energii czy poziom ubóstwa energetycznego w społeczeństwie. Nie ma żadnych wyliczeń co do wynikającego z inwestycji zawartych w KPO poziomu generacji OZE w latach 2030–2050, żadnych cen energii wynikających z przyjmowanych scenariuszy ani nawet żadnej prognozy miksu paliwowego, chociaż można domniemywać, że KPO modyfikuje założenia Polityki Energetycznej Państwa z lutego 2021 roku.
Wypada zatem przyjrzeć się – w skrócie i bez powtarzania tez zawartych w naszym raporcie Czas na nową energię – jak dotychczas radziliśmy sobie z wejściem na ścieżkę prowadzącą ku zeroemisyjnej energetyce i co nas czeka, nawet jeśli uda się zrealizować plany zawarte w KPEiK i w PEP2040.
Upadek (nie)kontrolowany vs oddolna rewolucja
Polski sektor energetyczny jest świadkiem jednocześnie niekontrolowanego upadku i oddolnej rewolucji. Upadek dotyczy spółek kontrolowanych przez Skarb Państwa. Od 2015 roku na palcach jednej ręki można policzyć nowe inwestycje w moce wytwórcze. „Rynek mocy”, wprowadzony według wskazań lobby energetycznego, poskutkował dramatyczną podwyżką kosztu energii dla odbiorców komercyjnych; w zamian nie otrzymaliśmy nic poza podtrzymaniem (często fikcyjnym) przy życiu części bloków węglowych. Co kluczowe, unijne przepisy zakładają, że w połowie 2025 roku ma nastąpić koniec wsparcia poprzez rynki mocy dla wytwarzania związanego z emisją CO2 wyższą niż 550 kg na 1 MWh.
Już w roku 2025 z polskiego sytemu energetycznego wypadnie 10–14 GW mocy. To tak, jakby równocześnie wyłączyć siedem elektrowni w Turowie.
Ubytku nie załata włączanie inwestycji zamiennych, bo ich po prostu nie ma. Spółki kontrolowane przez Skarb Państwa żyją złudzeniami, że powstanie NABE i „wyzwoli” je z węgla, by mogły stawiać wiatraki i farmy PV. Jest to podwójne oszustwo. Na powołanie NABE w kształcie zakładanym przez rząd nie wyrazi zgody Komisja Europejska, gdyż bez dokładnego scenariusza zamykania poszczególnych elektrowni oznaczałoby ono trwałe wspieranie węgla i kompletnie zmonopolizowałoby rynek energii konwencjonalnej. Natomiast w podsektorze OZE spółki z udziałem Skarbu Państwa nie mają szans na konkurowanie z biznesem prywatnym, znacznie bardziej mobilnym. Oczywiście współzawodnictwo w budowie OZE może zostać zaburzone, jeżeli państwo będzie nadal faulować, dając prawne, kredytowe i regulacyjne „fory” państwowym molochom.
Żeby pokazać skalę katastrofy cenowej, jaka dotknęła klientów naszej energetyki, porównamy cenę energii na giełdzie w latach 2020 i 2021. Kontrakt roczny na 1 MWh energii z dostawą na rok kolejny (2021 vs 2022) zdrożał z 225 do 393 zł za 1 MWh, a dodatkowo od roku 2021 klienci biznesowi muszą płacić 77 zł za 1 MWh energii zużywanej w godzinach szczytu (większość dnia) z tytułu wspomnianego rynku mocy. W sumie daje to podwyżkę o… 100 procent w ciągu roku! W historii Polski nie było jeszcze takiego skoku cen, a przecież energia jest głównym elementem kosztów wielu dóbr i usług. Drożeje w sytuacji, w której powinniśmy powiększać konsumpcję energii elektrycznej kosztem spalania węgla i drewna. Rząd bezradnie miota się od kompletnie nieudanych prób odgórnej regulacji cen (2018 rok) do flirtów z branżą górniczą, która podnosi ceny i obniża wydajność. Mami on górników perspektywą pracy do 2049 roku, chociaż wiadomo, że albo „wyprosimy” z Polski energochłonny przemysł poprzez znacznie wyższe niż w ościennych krajach koszty zaopatrywania go w energię, albo przebudujemy jej wytwarzanie w taki sposób, że wprawdzie najnowsze bloki węglowe będą działały jeszcze przez piętnaście–dwadzieścia lat, ale już w charakterze strategicznej rezerwy, zatem ich zapotrzebowanie na surowiec będzie minimalne.
Symbolem chaosu i bezradności są nowe inwestycje energetyczne – Turów, Jaworzno, Ostrołęka. Dwa pierwsze bloki wprawdzie powstały, ale ich dysponenci – PGE i Tauron – nie mogą sobie poradzić z ich „chorobami wieku dziecięcego”; trzeci już uchodzi za symbol niegospodarności, za którą oczywiście nikt nie poniósł konsekwencji. Można zaryzykować stwierdzenie, że za tę piramidę nieszczęść w dużej części winna jest władza polityczna, traktuje bowiem energetyczne spółki Skarbu Państwa jak zbiór posad dla krewnych i znajomych oraz wygodnego wykonawcę najbardziej egzotycznych pomysłów rządzących (samochód elektryczny i wiele innych). Karuzela kadrowa w ostatnich latach nie zatrzymała się na szczeblu zarządów. Sięgnęła stanowisk operacyjnych, gdzie za błędy akcjonariusze płacą milionami strat. Członkowie zarządów zmieniają się jak w kalejdoskopie, a ich głównym „zajęciem” jest wynajdywanie haków na poprzedników. W efekcie energetyczne spółki Skarbu Państwa nie mają żadnych sensownych strategii ani pomysłu na energetykę konwencjonalną. Nie można za takie uważać prób budowy bloków gazowych 700–800 MW, dokładnie zastępujących bloki węglowe w podstawie, czyli przeznaczonych do pracy z pełną mocą. Gazu nie mamy wiele (to temat na oddzielny tekst), ponadto inwestycje w wielkie bloki ciężko uznać za „przejściowe”.
A co z oddolną rewolucją? Dokonują jej obywatele, przedsiębiorcy, przemysł, do pewnego stopnia także inwestorzy zagraniczni. Ci pierwsi w ciągu trzech lat zbudowali ponad czterysta tysięcy dachowych „elektrowni” fotowoltaicznych i jednocześnie stworzyli potężne lobby prosumentów, opierające się dziś, dość skutecznie, próbom powstrzymania rozwoju ich biznesu przez rząd i energetykę systemową. Przedsiębiorcy i przemysł (ci ostatni raczej z desperacji) próbują natomiast budować małe i średnie moce wytwórcze OZE (a także konwencjonalne) na potrzeby własne i konkretnych klientów. To jedyna szansa na powstrzymanie lawinowego wzrostu cen. Szacunek należy się inwestorom ze wszystkich stron świata próbującym dziś przebrnąć przez administracyjne bariery i wybudować u nas nowe źródła energii.
Do tych trzech grup odwołuje się projekt ustawy o energetyce obywatelskiej przygotowany przez KO. Proponuje możliwość tworzenia prosumentów wirtualnych i zbiorowych, lepsze warunki rozliczania i odejście od słynnej zasady „10H”, która sprawiła, że decyzją polityczną Polacy zostali pozbawieni możliwości zaopatrywania się w energię z najtańszego aktualnie źródła – energetyki wiatrowej na lądzie. Bez lądowej energetyki wiatrowej nie da się zbudować systemu z istotnym udziałem OZE. Zablokowanie rozwoju tej branży to niewyobrażalny skandal i zarazem jedna z przyczyn spektakularnych wzrostów cen energii. Niestety, nawet jeśli nastąpiłyby liberalizacja przepisów i odblokowanie tej branży, na nową moc przyjdzie nam poczekać kilka lat.
Czy zatem rządzący doprowadzili energetykę do stanu, w którym klientom pozostaje czekać z drżeniem na kolejne podwyżki i perspektywę niedoborów mocy po 2025 roku? Wydaje się, że jest już nie za pięć dwunasta, tylko pięć po, i z kryzysu nie wyjdziemy przez kilka lat. Oczywiście nie można załamywać rąk. Potrzebne są szybka diagnoza, plan działań podobny do brytyjskiej Białej Księgi i nadanie kwestiom energetyczno-klimatycznym absolutnego priorytetu w sferze działań regulacyjnych i inwestycyjnych. Potrzebujemy nowego kształtu rynku mocy lub innego mechanizmu, który wspomoże inwestycje w nowe, sterowalne źródła energii i ciepła. Regulatora (Urząd Regulacji Energetyki) trzeba wyposażyć w narzędzia pozwalające na niestandardowe działania, by poprawić przede wszystkim możliwość podłączenia nowych źródeł odnawialnych bez względu na technologie przez nich używane. Jeśli będą warunki przyłączenia, na pewno pojawią się inwestorzy, bo polski rynek jeszcze długo będzie im oferował ponadprzeciętne stopy zwrotu.
Spółki Skarbu Państwa powinny raz jeszcze przejrzeć swoje strategie i zweryfikować je pod kątem zapewnienia systemowi, głównie na szczeblu dystrybucyjnym, małych i średnich źródeł sterowalnych. Obecnie mogą to być źródła gazowe, ale byłoby dobrze, gdyby miały możliwość przejścia na zasilanie wodorem. Spółki dystrybucyjne należy wydzielić z firm skonsolidowanych, by zapewnić ich neutralność w dostępie do rynku dla nowych podmiotów. Cały system musi zmierzać w kierunku większej decentralizacji. Lokalni agregatorzy, skupiający prosumentów i małych producentów, a także operatorzy magazynów energii i małych źródeł sterowalnych muszą zyskać dodatkowe źródła dochodów w postaci lokalnych rynków elastyczności (hurtowy rynek energii w Europie jest pozbawiony kontaktu z architekturą sieci i nie pozwala na uzupełnianie lokalnych braków mocy i energii). Wreszcie, należy stworzyć wszystkim obywatelom możliwość uczestniczenia w rewolucji energetycznej, chociażby poprzez ruch prosumencki. Bez tego nie możemy liczyć na upowszechnienie zielonego ciepła – jeśli energię będziemy pobierać wyłącznie z sieci, będzie ono za drogie.
Liberalizacji musi ulec system wydawania koncesji dystrybucyjnych. Potrzebujemy wyspecjalizowanych firm zaopatrujących budowane lub już istniejące domy i osiedla w zintegrowane rozwiązania energetyczne, obejmujące generację energii, jej magazyny, systemy ładowania pojazdów elektrycznych, pompy ciepła oraz inne technologie ogrzewania i łączące je sieci. Mogą to być agregatorzy lub klastry energetyczne o różnym poziomie oddziaływania z „dużym” rynkiem energii i rynkami lokalnymi.
Zarówno rząd, jak i samorządy muszą szybko zastanowić się nad efektywnymi systemami wspierania osób zagrożonych ubóstwem energetycznym. W charakterze „osłony” nie sprawdzą się taryfy dla odbiorców indywidualnych – pomoc socjalna nie należy do zadań spółek giełdowych. Potrzebne są szybkie i kreatywne działania. Samorządy oczekują od lokalnych wytwórców wielkoskalowego OZE energetycznej „kontrybucji” (w MWh, nie w złotych) w zamian za zgodę na lokalizowanie dużych farm słonecznych lub wiatrowych. Takie rozwiązania postawiłyby samorządy w rzędzie zaineresowanych rozwojem OZE na ich obszarach, a dzięki rekompensacie mieszkańcy łatwiej pogodziliby się z widokiem za oknem i poparli inwestycje. Kolejne 500+ mogłoby oznaczać darmowe 500 kWh dla każdej rodziny zagrożonej energetycznym ubóstwem, o ile zdecydowałaby się na przykład na likwidację „kopciucha”.
---
Andrzej Domański – ekonomista, zastępca dyrektora Instytutu Obywatelskiego. W latach 2008–2019 zarządzający funduszami rynków akcji i członek zarządu w TFI.
Grzegorz Onichimowski – ekspert Instytutu Obywatelskiego, współtwórca i długoletni prezes Towarowej Giełdy Energii. W latach 2015–2019 tworzył rynek energii krajów Zatoki Perskiej. Aktualnie pracuje dla Columbus Energy oraz NODES – europejskiej platformy elastyczności.