Paweł Kubicki: Dziś jeszcze nie wiemy, jak długo potrwa pandemia i jakie będą jej ostateczne konsekwencje, także dla polityk miejskich. Na pewno obserwujemy już, że odpowiedzią na pandemie jest wzmacnianie odporności miasta i jakości życia w mieście. Wiedzy tej dostarcza nam także działalność ruchów miejskich. Chodzi o miasto przyjazne dla ludzi. Miasta się uodpornią i przetrwają różnego rodzaju zagrożenia i kryzysy, pod warunkiem że będą przyjazne dla mieszkańców, oni zaś będą się ze swoim miastem silnie identyfikować. W przeciwnym razie ludzie zaczną uciekać bez większego żalu i sentymentów.
Prawidłowość tę świetnie widać na przykładzie Nowego Jorku. Wyludniał się, ponieważ przed pandemią trudno się tam żyło i bardzo drogo. Jak wiele innych miast przekształcił się w „parking dla pieniędzy”. Nieruchomości i przestrzeń miejska w metropoliach stały się przedmiotem spekulacji, dlatego część osób, które mają taką możliwość, będzie wyjeżdżać. Z drugiej strony widać, że ludzie potrzebują miasta. Kraków mimo braku turystów i studentów odżył po pandemii, na ulicach i we wszelkiego rodzaju lokalach gastronomicznych kłębią się tłumy. Mieszkańcy miasta potrzebują przestrzeni do socjalizacji, dlatego tak ważną rolę odgrywają przestrzenie publiczne. Widać to zwłaszcza w parkach czy innych przestrzeniach rekreacyjnych – tam dziś kwitnie życie społeczne. Dlatego kluczowe jest podnoszenie jakości życia w mieście, projektowanie dobrych przestrzeni publicznych. Jeśli tego zabraknie, ludzie będą opuszczali miasta.
Nowymi politykami miejskimi odpowiedziały na pandemię Barcelona i Paryż. Barcelona jeszcze przed pandemią zaczęła uskuteczniać działania, które znacznie wzmocniły odporność miasta. W tak zwanych superilles (superkwartałach) ogranicza się ruch samochodowy, a na odzyskanych ulicach tworzy się przestrzenie publiczne i place. Sprzyjają one wzmacnianiu więzi sąsiedzkich i tożsamości lokalnych. W czasie pandemii bliskie relacje sąsiedzkie okazały się najlepszym zabezpieczeniem w sytuacji, gdy przestają działać lub działają w ograniczonym zakresie usługi publiczne, a Hiszpanii lockdown był przecież długi i restrykcyjny. Pierwsze eksperymentalne superilles sprawdziły się wówczas tak dobrze, że zdecydowano się przearanżować w ten sposób niemal całe śródmieście.
W podobnym kierunku idzie paryska koncepcja „miasta piętnastominutowego”. Zakłada ona, że miasto powinno być tak zaprojektowane, aby większość codziennych spraw załatwiać w najbliższej okolicy, nieprzekraczającej piętnastu minut podróży. Większość wdrażanych dzisiaj polityk miejskich kładzie akcent na dwie zasadnicze kwestie: jakość życia i więzi sąsiedzkie. Pandemia pokazała, że dla miast są one najlepszą „szczepionką” wywołującą odpowiedniość, a ich deficyt prostą drogą prowadzi do miejskiego kryzysu.
Churchill miał powiedzieć, że nie można sobie pozwolić na to, by nie wykorzystać kryzysu. Pandemia to dramat, ale też szansa na przyspieszenie pewnych zmian. Rok temu, w sierpniu, byłem w Mediolanie. Pod wpływem pandemii miasto szybko się zmieniało. Na jednej z głównych ulic samochodowych – Corso Buenos Aires – poszerzono chodniki dla pieszych, a potem stworzono drogi rowerowe. W jakim stopniu pandemia przyspieszy proces budowania na przykład miasta piętnastominutowego?
Dostaliśmy ogromną szansę na zmianę myślenia o mieście w kierunku przede wszystkim wspólnoty ludzi, a nie firmy generującej zyski. O tym mówiono już na długo przed pandemią, ale pandemia wymusiła działania. Wszystko zależy jednak od determinacji i odwagi włodarzy miast przy wprowadzaniu nowych polityk miejskich. Burmistrzyni Barcelony wywodzi się z ruchów miejskich i tamtejsze polityki zaczęto realizować jeszcze przed pandemią. W Krakowie na początku pandemii wprowadzono Krakowską Tarczę dla Mobilności – polega na odzyskiwaniu ulic dla pieszych i rowerzystów. W skali Polski było to najodważniejsze działanie, choć w porównaniu do Paryża i Barcelony miało znaczenie raczej symboliczne, a i tak wywołało ogromne protesty, co de facto zablokowało dalsze zmiany.
Dlaczego pomysł nie spodobał się mieszkańcom?
Przede wszystkim polskie miasta są mocno rozlane na skutek chaotycznej rozbudowy w ostatnich dekadach. Wielu mieszkańców miast na co dzień korzysta więc z samochodów – nie dlatego, że bardzo je lubią, ale z konieczności, gdyż wielu deweloperskich osiedli „pośrodku niczego” nie obsługuje komunikacja miejska.
Z drugiej strony wyraźnie rośnie liczba mieszkańców popierających progresywne zmiany. Niedawno opublikowany sondaż wskazuje, że dwie trzecie mieszkańców Warszawy chce zwężenia i zazielenienia Alei Jerozolimskich. Takie zmiany są nieuniknione. Albo zaczniemy wdrażać je teraz i miasta będą zyskiwać innowacyjne przewagi, albo wygra doraźny koniunkturalizm, który zostawi nasze miasta poza głównym nurtem zmian.
Trudno dziś formułować daleko idące wnioski dotyczące skutków pandemii, ale spójrzmy, jak radykalnie zmienia się podejście do latania samolotami. Jeszcze przed pandemią dało się zauważyć flygskam, co po szwedzku oznacza „wstyd przed lataniem”. Wiadomo, że podróże lotnicze są najmniej ekologiczne, mimo to w ostatnich dekadach przeżywaliśmy prawdziwy boom na tanie linie lotnicze. W niektórych krajach wykorzystano pandemię do ograniczania zbędnych podróży lotniczych. Francja zakazała krajowych podróży samolotowych, jeśli pokrywają się z dogodnymi połączeniami kolejowymi. Fińska reprezentacja narodowa na mecze Euro do Petersburga jeździ pociągiem. Pandemia bardzo mocno uderzyła w ruch lotniczy, a w dodatku pokazała, że możliwa jest rezygnacja z tego środka transportu na rzecz pociągów. Kolej przeżywa w całej Europie prawdziwy renesans.
Jedną z kluczowych kategorii, które pojawiły się w kontekście pandemii, jest budowanie odporności. Przyjazne miasto jest również miastem odpornym na kryzysy – czy to pandemiczne, czy klimatyczne. Czy dostrzegasz już ten element budowania odporności także w polskich strategiach miejskich?
Jakieś dwa, trzy lata przed pandemią polskie miasta kończyły opracowywać swoje strategie do 2030 roku. Z tego, co pamiętam, żadnej nie budowano wokół idei „miasta odpornego”. Miałem okazję uczestniczyć w konferencji, która podsumowywała pracę nad strategią Krakowa. Przez wszystkie przypadki odmieniono w niej ideę smart city, lecz ani razu nie odwołano się do idei miasta odpornego. A był to czas Brexitu i wojny na Ukrainie – istotnych zmian geopolitycznych wpływających także na Kraków. Poza zmianami klimatycznymi miasta są narażone na problemy wynikające z zawirowań geopolitycznych. Do niedawna żadne polskie miasto oprócz Gdańska nie miało własnej polityki migracyjnej, mimo że Polska od kilku lat przoduje w całej Unii Europejskiej pod względem liczby pozwoleń na pracę wydawanych przybyszom spoza UE. W Krakowie i Poznaniu już co dziesiąty pracownik jest obcokrajowcem.
W Katowicach mamy biuro do spraw Ukraińców.
Jak w każdym większym mieście. Biuro do spraw obcokrajowców nie jest jeszcze polityką miejską, która podchodzi do problemu kompleksowo.
Już Benjamin Barber w swojej słynnej książce Gdyby burmistrzowie rządzili światem wskazał, że państwo narodowe ma zupełnie inne cele i kieruje się zupełnie inną logiką niż miasta. Kryzys klimatyczny uderza przede wszystkim w miasta. Rozmawiamy w trakcie fali upałów w miastach, a przez długie lata dominowała „betonoza”. Mimo że tak wiele już na jej temat powiedziano i napisano, na placach miejskich wciąż pod pretekstem „rewitalizacji” wycina się wszystkie drzewa i leje beton. To niestety pokazuje, jak te miasta „dostosowują się” do zmian klimatycznych – kluczowych wyzwań przyszłości.
Czy także ruchy miejskie zaczynają zajmować się tym tematem? Do tej pory w Polsce były forpocztą zmian, które potem wprowadzali włodarze. Badałeś ten proces i poniekąd byłeś jego uczestnikiem. Czy dostrzegasz wśród ruchów miejskich akcentowanie kwestii odpornościowych?
W tym momencie jest to jeden z czołowych wątków, jakie podnoszą ruchy miejskie. Na ostatnim Kongresie Ruchów Miejskich, w 2019 roku w Ostródzie i Iławie, uchwalono specjalną tezę klimatyczną uzupełniającą dotychczasowe 15 Tez Miejskich. Ruchy miejskie muszą zresztą poszukiwać nowej narracji, ponieważ kwestie, które podnosiły kilkanaście lat temu, wówczas rewolucyjne, na przykład dotyczące smogu, dziś są elementem polityk samorządowych. Pamiętam, jak około 2012 roku w Krakowie po raz pierwszy zaczęto publicznie mówić o smogu. Niemal wszyscy decydenci lekceważyli ten problem, a dzisiaj walkę ze smogiem mają wypisaną na sztandarach. Od ruchów miejskich wyszły inicjatywy dotyczące parków, budowy dróg rowerowych. Ruchy miejskie muszą szukać nowych narracji, aby odróżnić się od zawodowych polityków, którzy przejęli ich postulaty. Obecnie ruchy miejskie kładą akcent na dostosowanie miast do zmian klimatycznych, co nie dziwi z uwagi na specyfikę tej aktywności. Sporo osób działających w ruchach miejskich jest silnie związanych z kwestiami ekologicznymi, więc dysponują atutem w postaci wierności narracyjnej – ludzie ci są bardziej wiarygodni niż zawodowi politycy, którzy kwestie klimatyczne długo lekceważyli.
Wpływ zmian klimatycznych na miasta będzie zresztą jednym z kluczowych wątków wyznaczających polityczną agendę. Widać, jak dynamicznie rozwijają się nowe ruchy społeczne, które w centrum zainteresowania stawiają kwestie ekologiczne, dla młodych kluczowe: Młodzieżowy Strajk Klimatyczny, Extinction Rebellion. To także wymusza na ruchach miejskich nowe działania, gdyż dotychczasowe młodszym pokoleniom kojarzą się z realizacją mieszczańskiego status quo. Oni są bardziej radykalni, a ruchy miejskie – bardziej stabilne i mieszczańskie. Ich trzon tworzą obecni czterdziestolatkowie. Dla młodych ludzi to jest takie…
…dziaderskie.
Aż tak to nie, ale pewnie zbyt mieszczańskie, zachowawcze. Młode pokolenie chce radykalnych zmian, co zresztą dobitnie pokazało w trakcie jesiennych demonstracji. Młodzieżowy Strajk Klimatyczny czy Extinction Rebellion nadają z nimi na tych samych falach, tam działają głównie dwudziestolatkowie i nastolatkowie. Dla nich to jest doświadczenie pokoleniowe.
Chciałbym teraz porozmawiać o politycznym zaangażowaniu ruchów miejskich i postawić następującą tezę: o ile ruchy potrafiły mobilizować do zmian, o tyle nie potrafiły przekuć tego sukcesu w projekt polityczny.
Nie do końca tak jest. Mówiąc metaforycznie, ruchy miejskie ukształtowały dyskurs publiczny w miastach, wygrały „bitwę o miasto” na poziomie języka, ale nie przy urnach wyborczych. Tam nie mogły wygrać z kilku powodów. Po pierwsze, metoda D’Hondta sprzyja dużym partiom politycznym. Po drugie, kampanię wyborczą aktywiści i aktywistki robią po godzinach pracy i za własne pieniądze, natomiast urzędujący prezydenci czy partie polityczne mają ogromne publiczne środki i zawodowy personel obsługujący kampanie wyborcze. Po trzecie, ostatnie wybory samorządowe w dużej mierze zdominował ogólnopolski konflikt polityczny i kwestie miejskie zeszły na dalszy plan. Potencjalnym wyborcom ruchów miejskich zależało przede wszystkim na tym, aby ich miasta nie trafiły w ręce niedemokratycznych sił.
Natomiast jeśli polityczność rozpatrujemy też w kategoriach zdolności do kreowania dyskursu publicznego, zdolności do wpływania na inne podmioty, to ruchy miejskie stały się ważnym projektem politycznym. Kwestia smogu jest tutaj świetnym przykładem. W pewnym sensie, oczywiście przy zachowaniu wszelkich proporcji, można tę sytuację porównać do statusu Kościoła katolickiego w Polsce. Ta instytucja nie ma żadnego formalnego przedstawiciela…
…w parlamencie ani samorządzie...
… ale ma ogromny wpływ na kształtowanie polityk publicznych, ponieważ kontroluje dyskurs publiczny w Polsce. Oczywiście ruchy miejskie działają na znacznie mniejszą skalę, ale jak widać nie trzeba mieć swoich radnych, aby wpływać na lokalną politykę. Po zmianach zachodzących w miastach w ostatniej dekadzie wyraźnie widać, jak wiele postulatów ruchów miejskich zrealizowano, mimo że generalnie ruchy te nie miały formalnej władzy w miastach.
Czy to jest siła ruchów miejskich, czy szerszy trend, o charakterze globalnym? Przecież budżet obywatelski zaczął się w Porto Alegre, a dziś rozpisuje go niemal każda gmina w Polsce.
Zgadzam się, że to jest trend, tylko że dzięki ruchom miejskim te społeczne innowacje szybciej zagościły na naszym podwórku. Gdyby nie ruchy miejskie, pewnie do dziś nie mielibyśmy w żadnym mieście polityki antysmogowej, rozwiniętej sieci dróg rowerowych, rozbudowanych parków itd. Dobrze zresztą pamiętam debaty sprzed dekady: wówczas samorządowcy gremialnie podważali sens wdrażania budżetu obywatelskiego, a dziś są jego orędownikami. Z drugiej strony pokazuje to, że samorządowcy potrafią się uczyć i czerpać inspiracje od swoich konkurentów. Nie traktują ich jak wrogów, inaczej niż politycy ogólnokrajowi, którzy zamykają się w plemiennym konflikcie.
Ruchy miejskie przesuwały więc potencjometr zmiany, a samorządowy to wykorzystali, co znajduje zresztą potwierdzenie w badaniach. Przykładowo ostanie badania Eurobarometru dotyczące jakości życia w miastach europejskich wskazują, że największa zmiana na plus w ostatnich pięciu latach dokonała się właśnie w polskich miastach. Co szczególnie charakterystyczne, Gdańsk według jego mieszkańców uplasował się na czwartej pozycji wśród europejskich miast najlepszych do życia, tuż za Sztokholmem, Zurychem i Kopenhagą. Na przeciwległym biegunie utknęły miasta, które wciąż preferują polityki technokratyczne i prosamochodowe.
Paryż jest najlepszym przykładem oddawania przestrzeni pieszym, nawet na Champs-Élysées, od lat opanowanych przez auta. Wprowadza zieleń.
Mieliśmy duże szczęście, że nadeszła silna fala pokoleniowa ruchów miejskich i przyspieszyła nieuchronne zmiany. Dzięki temu nasze miasta są dzisiaj… no, może nie w awangardzie progresywny zmian, ale jednak nie zostają w tyle. Trendy, o których rozmawiamy, są nieuchronne, i dobrze, że pewne siły w miastach starają się wymuszać progresywne zmiany już teraz, bo wcześniej czy później i tak będziemy musieli je wdrożyć. Jako anegdotę można w tym kontekście przypomnieć historię warszawskiej kanalizacji. Kiedy przystępowano do jej budowy, proces ten opisywano jako „Narzędzie Judaizmu i Szarlaneryi […] w celu wytępienia ludności słowiańskiej na Wisłą”. W XIX wieku miasta przechodziły głęboką transformację, dostosowywały się do epoki nowoczesnej, co wzbudzało istotne lęki i niepokoje. Dziś też jesteśmy w okresie wielkiej transformacji i albo okopiemy się na tradycjonalistycznych pozycjach na dalekich peryferiach, albo będziemy w awangardzie zmian. Wystarczy uruchomić wyobraźnię i pomyśleć, co by było, gdyby kanalizacji w Warszawie nie zbudowano. Dedykuję tę anegdotę wszystkim entuzjastom polityki prosamochodowej i wyznawcom wiary, że beton jest nieodłącznym elementem miejskiego krajobrazu.
Na szczęście samorządy miejskie potrafią się uczyć i współpracować z różnymi środowiskami, choć często kieruje nimi zwykły pragmatyzm, bo bez narracji ruchów miejskich nie da się dziś wygrać wyborów w miastach. Nawet jeśli jest to koniunkturalizm, finalnie zyskują mieszkańcy.
Katowice są dobrym przykładem, bo jesteśmy pierwszym miastem, które powoła komisję klimatu w ramach komisji stałych. Byłem inicjatorem tego pomysłu, przekonałem prezydenta i całą Radę. Co więcej, PiS również zagłosował za tą komisją. W samorządzie plemienność jest dużo bardziej wyciszona. Dlaczego jednak hegemonia dyskursu ruchów miejskich nie przekłada się na hegemonię polityczną? Przecież uczył nas Gramsci, że ten, kto ma hegemonię kulturową czy dyskursywną, powinien mieć też hegemonię polityczną.
Uwarunkowane jest to kilkoma czynnikami. Po raz ostatni ruchy miejskie miały szansę zyskać zaczną reprezentację w radach miejskich w wyborach 2014 roku – na finiszu polskiej wersji „końca historii”, wiary w demokrację liberalną i rozwój pragmatycznych mieszczańskich wartości, koncentrowania się na lokalnych sprawach wyznaczanych „narracją konkretną”. Później historia przyspieszyła i w centrum dyskursu znów są Wielkie Narracje, a miejskość zeszła na dalszy plan. W wyborach 2014 roku, mimo że ruchy miejskie były jeszcze stosunkowo słabo zorganizowane i mało rozpoznawalne, odniosły wiele niespodziewanych, wręcz sensacyjnych sukcesów. W kolejnych wyborach, w 2018 roku, które przedstawiano jako kluczowe dla Polski starcie dwóch sił, zabrakło miejsca dla innych sił politycznych. Wielu potencjalnych wyborców ruchów miejskich głosowało przede wszystkim tak, aby nie oddać swoich miast w ręce PiS.
Ponadto wybory samorządowe, wcześniej przez ogólnopolskie partie traktowane…
…co tu dużo kryć: po macoszemu…
…po macoszemu, od 2018 roku zyskały na znaczeniu i w związku z tym partie polityczne przeznaczają na nie większe zasoby. Zwróć uwagę, co się stało w Rzeszowie. Stoczono tam wielką bitwę między dwoma blokami i cały czas mówiono nie o Rzeszowie, lecz o polityce ogólnokrajowej. W trakcie kampanii samorządowej partie uruchamiają ogromne środki: finansowe, medialne, kadrowe itp., w związku z czym ruchy miejskie i inne oddolne inicjatywy startują w bardzo nierównej konkurencji. O ile na co dzień mają dostęp do mediów lokalnych, bo są ciekawymi rozmówcami, w okresie kampanii wyborczej właściwie stamtąd znikają. W kampanii wyborczej dominują medialnie dwa bloki polityczne. Dodatkowo dla urzędującego prezydenta (często formalnie bezpartyjnego) rok wyborczy jest rokiem kampanii wyborczej, a pracują na nią cały urząd i spółki zależne.
Jeśli zbierzemy te wszystkie fakty, okaże się, że w wyborach 2018 roku ruchy miejskie i tak osiągnęły bardzo dobry wynik, często lokowały się na trzeciej pozycji. Co charakterystyczne, dobrze poszło im przeważnie w miastach małych i średnich, trochę poza radarem ogólnopolskich mediów i polityków. Te miasta nie były zakładnikiem dużej polityki i siły się wyrównywały. Niestety, w następnych wyborach szanse ruchów miejskich jeszcze zmaleją, gdyż nie sprzyja im kalendarz wyborczy. Najbliższe wybory samorządowe odbędą się w tym samym czasie, co wybory parlamentarne, czyli jesienią 2023 roku, kto wie, czy nie w tym samym miesiącu. Chyba że zostaną rozpisane przedterminowe wybory parlamentarne… Przy takiej polaryzacji jak dziś polityka ogólnopolska całkowicie zdominuję problematykę wyborów samorządowych i ruchom miejskim będzie skrajnie trudno przebić się ze swoimi postulatami do dyskursu publicznego.
Siłę ruchów rozbraja też zaproszenie ich do współrządzenia miastem, mimo że uważam to posunięcie za słuszne i korzystne dla miast.
Jeśli odbywa się na partnerskich zasadach i nie jest wykorzystywane tylko do ocieplenia wizerunku, jest to bardzo dobry kierunek. Akurat ruchy miejskie mogą wiele powiedzieć na temat wpływu ordynacji D’Hondta na lokalną politykę. Czasem nawet wynik 10 procent nie dawał żadnego mandatu, o czym przekonał się ruch My-Poznaniacy w 2010 roku. Aby realizować swoje postulaty, trzeba się zatem włączać w procesy współrządzenia miastem, i coraz więcej samorządów na taką współpracę się otwiera. To jednak złożony problem i sytuacja różnie wygląda w zależności od konkretnego miasta. Wiele zależy od historii współpracy lub konfliktów na linii ruchy miejskie–lokalne władze.
Przyglądając się ludziom z ruchów, mam wrażenie, że tworzą oni miejskie think tanki w znaczeniu poczucia elitarności: oto zebrali się mądrale i będą mówić, jak się tworzy nowoczesne miasto.
Masz trochę racji, że ruchy miejskie mają charakter elitarny. Przez lata aktywiści i aktywistki wypracowali sobie pozycję ekspertów. Dodatkowo ruchy miejskie nie są masowe, na co dzień działa w nich niewiele osób. Większa mobilizacja dotyczy tylko konkretnych akcji: protestów, happeningów itp.
Osobnym problemem są kandydaci, którzy w ogóle chcą startować w wyborach. Niestety, brutalizacja polskiej polityki zniechęca do angażowania się nawet w jej lokalny odłam. Wielu społeczników zaangażowanych w sprawy społeczne ma wypracowaną pozycję zawodową i społeczną, więc nie chcą niszczyć swojej kariery, nazwiska, narażać się na hejt. Krok w kierunku polityki może się zakończyć katastrofą życia zawodowego, ale też rodzinnego. Brutalizacja polityki, a właściwie szukanie „haków” na kandydatów, powoduje, że sporo osób angażujących się w sprawy społeczne, wspierających ruchy miejskie czy inne organizacje oddolne, odmawia startu w wyborach samorządowych. Moim zdaniem to poważny problem dla lokalnej demokracji, bo na polu walki zostają zawodowi politycy lub ci, co nie mają już nic do stracenia.
Doświadczenie pandemii pokazało nie tylko, że musimy budować odporność, ale też że samorządy dużo lepiej radzą sobie z nieprzewidywalną i niepewną rzeczywistością. Krótko mówiąc, samorządowe instytucje działają szybciej, sprawniej, skuteczniej. Tak jest ze szczepieniami, a także na przykład edukacją. Kiedy samorządowcy ostrzegali rząd, że wysłanie dzieci do szkoły we wrześniu 2020 roku było absolutnie kuriozalnym pomysłem, i proponowali, by rozpocząć od nauczania hybrydowego, rząd na to nie przystał. Kto Twoim zdaniem lepiej radzi sobie z kryzysami i budowaniem odporności: samorządy czy państwo scentralizowane?
Samorząd rzeczywiście jest jednym z naszych największych sukcesów w ostatnim trzydziestoleciu. Potwierdzają to badania: z roku na rok zaufanie do samorządów rośnie. To akurat napawa optymizmem, gdyż pokazuje, że polska demokracja ma silne fundamenty. Samorządy są sprawniejsze, bo są po prostu bliżej ludzi, więc lepiej diagnozują problemy. Świetnie to pokazała sytuacja w miastach przygranicznych w czasie lockdownu. Cieszyn czy Zgorzelec zostały najmocniej dotknięte zamykaniem granic. Po akcesji do UE te miasta silnie zintegrowały się z sąsiadami po drugiej stronie granicy i nagle gdzieś w Warszawie ktoś podjął decyzję o rozdzieleniu siekierą bliźniąt syjamskich. To oczywiste, że samorządy lepiej reagowały, bo dużo lepiej znają lokalną specyfikę. Przy okazji wzrosło zaufanie do nich. Z drugiej strony to samorządy, zwłaszcza ich budżety, poniosły realne koszty pandemii i, co gorsza, sądząc po dotychczasowych działaniach aktualnego rządu wobec samorządów, zwłaszcza miejskich, na specjalną pomoc nie ma co liczyć. Sytuacja finansowa miast jest naprawdę trudna, samorządy na różne sposoby pomagały swoim mieszkańcom i podmiotom działającym na ich terenie, co znacznie uszczupliło wpływy budżetowe.
Na przykład znosiły koncesje na alkohol, tak jak my w Katowicach.
Wdrażano szereg różnych działań, żeby odciążyć lokalnych przedsiębiorców, ale kosztem dochodu do własnego budżetu. Do tego wprowadzane od lat zmiany fiskalne mocno uderzają w budżety samorządowe. W okresie odbudowy po pandemii w niektórych rejonach może spaść jakość usług, na przykład komunikacji publicznej, już mocno dotkniętej przez spadek liczby pasażerów. W przedpandemicznym Krakowie jej najlepszymi klientami byli studenci, około stu osiemdziesięciu tysięcy regularnych użytkowników. Na rok wymiotło ich z miasta. W ostatnich latach komunikacja publiczna zyskiwała nowych pasażerów, Polacy coraz bardziej do niej się przekonywali, nastała wręcz moda na jeżdżenie komunikacją publiczną. Obawiam się, że po tych stratach wielu się zniechęci. Miejmy nadzieję, że samorządy szybko odbudują się po pandemii.
Jestem pesymistą. Nowy Ład uderza w samorządy oraz ich infrastrukturę, którą dostarczają swoim mieszkańcom, począwszy od domów kultury, bibliotek, domów młodzieży. Po porażce w Rzeszowie PiS ma dwie możliwości: albo potraktować samorządy po partnersku i usiąść z nimi do stołu, chociażby dla omówienia Krajowego Planu Odbudowy, albo samorządy anihilować. Znając mentalność PiS-u, myślę, że wygra to drugie rozwiązanie. Filozofia będzie taka: więcej usług, mniej pieniędzy; samorząd jest blisko, więc mieszkańcy będą szli do radnych, prezydenta, burmistrza, ale zabraknie narzędzi, by spełniać ich oczekiwania. Sprytny sposób na zarżnięcie Polski samorządowej.
Nie chciałbym być złym prorokiem, ale tak to może wyglądać, a miejscami już wygląda. Była już „Polska w ruinie”, mogą też być „samorządy w ruinie”. Po pandemii może brakować pieniędzy na bieżące utrzymanie infrastruktury. Inna sprawa, że w wielu przypadkach inwestycje infrastrukturalne były przeskalowane. Stosunkowo łatwo pozyskiwane środki unijne sprzyjały budowaniu „białych słoni”, czyli obiektów mało przydatnych, za to drogich w utrzymaniu. Na tej podstawie łatwo zbudować narrację o „samorządzie w ruinie”, bo coś się zacznie sypać, a nie będzie pieniędzy na bieżące remonty. Taka narracja już raz się sprawdziła. Mimo że kilkanaście lat członkostwa Polski w UE zaowocowało największym rozkwitem infrastrukturalnym kraju w całej jego historii, sporo osób uwierzyło, że „Polska jest w ruinie”.
Masz już przykład „samorządu w ruinie”?
Aktualna debata dotycząca koszenia trawników w miastach. Niby banalna rzecz, ale warto jej się przyjrzeć. W niektórych miastach podjęto decyzję, by nie kosić trawy, co ma uzasadnienie w opisywanym wcześniej podnoszeniu odporności miast na zmiany klimatyczne. Może poza dokuczliwością dla alergików wysoka trawa w mieście ma same plusy, szczególnie w kontekście zmian klimatycznych, jednak w niektórych lokalnych mediach już pojawiły się komentarze na temat „zapuszczania” miasta. Zwroty typu „trawa porastająca miejski bruk” czy „chwasty po kolana” idealnie pasują do narracji o upadku miast. Zapewne obawa przed czarnym PR-em sprawiła, że znowu zaczęto kosić trawę do gołej ziemi, co w żaden sposób nie przyczynia się do wzmacniania odporności miast.
Może oprócz budowy odporności miast samorządy i ruchy miejskie mógłby połączyć siły na rzecz miejskiej edukacji?
Wszystko zależy od wzajemnego zaufania. Niestety, ale nieraz się zdarzyło, że samorządy lokalne, odwołując się do proekologicznych i proobywatelskich idei, wspierały deweloperów prowadzących gospodarkę rabunkową, niszczących tereny zielone i generujących konflikty lokalne. Najlepszą wartość edukacyjną mają dobre praktyki, kiedy za podnoszonymi postulatami idą konkretne rozwiązania wzmacniające miejską wspólnotę. W tej dziedzinie piłka jest po stronie samorządu.
--- Dr hab. Paweł Kubicki, profesor UJ, jest socjologiem i antropologiem kultury. Pracuje w Instytucie Europeistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w badaniu miast i ruchów miejskich. Pracował w wielu międzynarodowych zespołach badawczych poświęconych problematyce miejskiej.